niedziela, 22 listopada 2015

Mój pierwszy poród

        Są w życiu takie chwile, kiedy całe nasze zmęczenie, smutek i ból nagle schodzą na dalszy plan, przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Znikają i przestajesz je odczuwać, bo w tej jednej chwili nagle musisz zebrać siły, musisz się spiąć, aby podołać.........
         Poniedziałek nie zapowiadał niczego szczególnego, chociaż dzień wcześniej, kiedy ją widziałam, przyszło mi do głowy, że TO będzie jutro, najdalej pojutrze, ale co ja się tam znam. Kozy hodujemy od troszkę ponad roku, a moja wiedza o nich opiera się na lekturze kilku książek, udziale w forach internetowych i obserwacji swoich kóz. Kiedy wiosną kociła się Mela (TUTAJ) byłam w Łodzi, a poród Peli (TUTAJ) zupełnie nas zaskoczył. Nawet nie wiedzieliśmy, że jest w ciąży. No fakt, byłam przy narodzinach drugiego synka Meli teraz jesienią (TUTAJ), ale jak wiecie, nie skończyło się to dobrze, więc kiedy rozpoczął się poród Peli byłam pełna obaw i oczywiście zaskoczona, że TO JUŻ!!! Mimo, że czekaliśmy na tą chwilę od dwóch tygodni. Poród i śmierć są takimi momentami, które zawsze nas zaskakują. Choćbyśmy nie wiem jak dobrze byli przygotowani i nastawieni psychicznie, to zawsze jesteśmy zdziwieni i zszokowani, że TO dzieje się właśnie teraz. Po prostu nie da się na TO przygotować. Ze mną też tak było. Nie byłam przygotowana i nie spodziewałam się, że akcja porodowa rozpocznie się akurat wtedy, gdy będę zupełnie sama. Byłam przerażona........

- Ależ wybrałaś sobie moment dziewczyno - pomyślałam, kiedy Pela powaliła się na klepisko przykryte słomą w swoim boksie. - Dlaczego się położyła? Mela rodziła na stojąco. Czy to normalne, że leży? Nie wiem, jak się kociła poprzednio. Naprężała się i wiła z bólu, przezaźliwie mecząc. - O Boże, żeby wszystko było w porządku! - modliłam się. - Przyj maleńka, przyj - mówiłam łagodnym głosem. Chlusnęły wody płodowe. Potem pojawiły się kopytka. Bielusieńkie. Za nimi pyszczek. - Jeszcze troszkę! Zaraz wyjdzie! O nie, nie, nie! Cofa się! - Nie chowaj się, mały! Pela strasznie meczy. Mela zameczała dwa razy, zanim koziołek z niej wyszedł. - Boli ją tak bardzo, czy coś jest nie tak? Wolę pierwszą wersję - mówię do siebie w myślach.  Napręża się i w chwilę potem rodzi pierwsze kożlątko. Ufff...... Biorę go na ręce i przenoszę z rozlanych wód płodowych na suchą słomę bliżej jej głowy. Jest taki cieplutki i mokry. Pela od razu go wylizuje. Pomagam jej wycierając go słomą. On nieporadnie próbuje unieść główkę. Cudowny moment, próbuje się nim nacieszyć, ale w napięciu czekam na drugie dzieciątko. Znawcą może nie jestem, ale przy takim wielkim brzuchu pewne było, że ciąża jest mnoga. Niespełna pięć minut później rozpoczyna się druga akcja porodowa. Pela znów pręży się i wije, jeszcze głośniej mecząc. Płód nie może wyjść. - O rany! Tylko nie to! Błagam...... Przypominają mi się opowieści mojej koleżanki Marzenki, z porodu jej kóz - o przekręcaniu płodów wewnątrz, o reanimacji koziołka, o bezskutecznych próbach wezwania weterynarzy do kocącej się kozy. Żaden nie chciał przyjechać. Dranie! Nie dam rady przejść przez to sama........
Pela wstaje, opiera się o ścianę, zapierając się kopytami o klepisko. Wychodzi jedno kopytko. - O nie! powinny być oba! Pela krzyczy wniebogłosy. - Csiii, maleńka, wszystko będzie dobrze. Głaszczę ją i próbuję uspokoić. Sama nie wiem, kogo bardziej, ją czy siebie? Jestem przerażona wizją komplikacji. Nie poradzę sobie! Mam w oczach łzy........ Wychodzą dwa kopytka, ale znowu się chowają. Pela obsuwa się na dół. Bardzo ją boli. Pręży się i prze. - Dasz radę, Pelusiu. Dasz radę....... Są dwa kopytka i kawałek mordki! - A TOOO, COOO? Pod nóżkami kożlaka dostrzegam niewielki worek wypełniony krwią. Twardy. - Co to u diabła jest? Czy to z worka płodowego? Czy to jakiś guz? Czy tak powinno być? Staram się skupić na rodzącym się kożlątku, ale gdzieś po głowie krąży mi dręcząca myśl, że to nie jest dobrze. - Przyj, maleńka. Dasz radę! Pela jeszcze raz pręży się i nienaturalnie wygina. Jeszcze jeden krzyk i......... Jest!!!!! Drugie dzieciątko z chlustem wyślizguje się z umęczonej kozy. Mokre i ciepłe biorę w ręce i przenoszę, jak pierwsze, bliżej Pelinej głowy. Matka troskliwie wylizuje oboje dzieci, a ja oddycham z ulgą. Jeszcze dłuższą chwilę klęczę przy nich napawając się tym widokiem, tym  cudem, ciesząc się, że mogłam być jego częścią. W zapomnienie odchodzi strach i ból dręczącej mnie od jakiegoś czasu rwy kulszowej....... po polikach spływają łzy radości........ Worek, który tak mnie wcześniej niepokoił, okazał się częścią łożyska, które Pela rodzi po godzinie. Obmywam ją, słabą i umęczoną. Wycieram jej dzieci do sucha. To chłopiec i dziewczynka. Są silne. Podejmują pierwsze próby stania. Szukają cyca. Jest dobrze! Wracam do domu......., zmęczona psychicznie, ale szczęśliwa, że 

DAŁAM RADĘ!!!! 

ODEBRAŁAM SWÓJ PIERWSZY PORÓD :)



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.