sobota, 28 listopada 2015

ROK MOJEGO BLOGA


            Trudno mi w to uwierzyć Kochani, ale dzisiaj mija rok od dnia, w którym założyłam bloga. Okrąglutki roczek. Jestem taka podekscytowana!!! Moje "dziecko" ma rok! To ważna chwila w życiu każdej matki. Nieprawdaż?
              Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj......... Wróciłam do domu ze spotkania z pewnymi dwiema wspaniałymi, twórczymi dziewczynami, które od jakiegoś czasu intensywnie namawiały mnie do założenia bloga. Że niby świetny temat, ten nasz pomysł na nowe życie na wsi, że to się ludziom spodoba......... i tak dalej, i tak dalej. Patrzyłam na Nie co najmniej dziwnie i z przerażeniem. - Ja, pisać bloga? Też coś! Nigdy w życiu!  O czym miałabym pisać? A kto to będzie chciał czytać? Jeśli w ogóle będę umiała sklecić kilka zdań. No ok, kilka zdań to może jeszcze napiszę, ale jak pisać, żeby się ludziom podobało? Wypracowania nigdy nie były moją mocną stroną. Nie lubiłam tego! Pytania i wątpliwości mnożyły się. Dziewczyny nie dawały jednak za wygraną. Pracowały nade mną kilka miesięcy.......... Namawiały wytrwale, a ja, jak na upartego zodiakalnego byka przystało, uparcie stawiałam opór...... Aż w końcu........ uległam. - No dobra, pomyślałam, a co mi tam, spróbuję. I tak to się zaczęło........ Dzisiaj jestem im niezmiernie wdzięczna, za to, że były takie wytrwałe i uwierzyły we mnie. Sylwio i Anetko, dziękuję Wam, Kochane....... Diabeł nie okazał się taki straszny ;)

              Ale, ale....... nie myślcie sobie, że jak się już zdecydowałam, to wszystko potoczyło się tak gładko, lekko i przyjemnie. O nie, nie, nie..... Nie w moim przypadku. Już samo założenie bloga wcale nie było takie łatwe i proste, jak obiecywali, ze będzie. Dla mnie, technicznego beztalencia komputerowego, okazało się to wielkim wyzwaniem. Zanim zrozumiałam, o czym ONI do mnie w ogóle mówią, minęło kilka dłuższych chwil. Zanim wprowadziłam wskazówki w życie, kilka następnych. Potem wybór szaty graficznej, czcionki i paru innych szczegółów - kilka godzin. - No dobra, skoro mam bloga (udało się!!!), to trzeba by dokonać pierwszego wpisu. Nawet byłam mile zaskoczona, że napisanie go poszło mi tak jakoś zgrabnie. Dopracowałam, opublikowałam........ Poszło. Jeszcze tylko pomyślałam, że podzielę się tą cudowną nowiną z przyjaciółmi i znajomymi. Taka byłam podekscytowana! Powysyłałam wiadomości i.......... całą ekscytację nagle szlag trafił........ Nagle dopadł mnie strach i panika. - Po co, u diabła, to zrobiłam?! Wyśmieją mnie. Mogłam siedzieć cichutko, nikt by się nie dowiedział. - Ależ ze mnie idiotka! - zła byłam na siebie. Tej nocy nie zmrużyłam oka. Serce waliło jak oszalałe, myśli kłębiły się w głowie. Przewracając się z boku na bok żałowałam, że w ogóle założyłam bloga. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie tak się tym przejęłam. Ludziom bardzo się spodobało to, co napisałam. Okazali wiele serdeczności, gratulowali i wołali o jeszcze. Takich mam cudownych przyjaciół i znajomych :) Dziękuję Wam za te słowa otuchy i uznania. Były mi wtedy ogromnie potrzebne, dodały mi odwagi i wiary w siebie. Dziękuję Wam Kochani :)
Takie właśnie były początki mojego bloga......... Potem jakoś się to potoczyło. Pisałam i pisałam........ O naszych marzeniach, planach, o naszym życiu i zmaganiach, o codzienności......... Były wzloty i upadki. Radość i smutek. Nie wiem, kiedy minął rok.........

A co dał mi ten rok blogowania?
         Na pewno zdobyłam większe doświadczenie w poruszaniu się po wirtualnym świecie, zwłaszcza w social media, choć jeszcze nie ze wszystkimi się zmierzyłam. Na pewno rozwinęłam się jako fotograf, chociaż "fotograf", to zbyt dużo powiedziane pod adresem mojej osoby. Rozwinęłam swoją pasję (o, to już brzmi lepiej), bo dla wielbicieli mojego "talentu", chciałam to robić lepiej i lepiej. Doceniacie to i bardzo Wam za to dziękuję.
Trafiłam na wiele fantastycznych blogów, dzięki którym poszerzam swoją wiedzę w tej dziedzinie, podglądam, podpatruję, uczę się i rozwijam.........
         Bezcennym jest to, że poznałam wielu ciekawych i cudownych ludzi Jedni pobyli tu przez chwilę, inni trwają przy mym boku niemalże od początku, a jeszcze inni pojawili się ostatnio i mam nadzieję, że pozostaną na dłużej, byśmy mogli się bliżej poznać :) Wszyscy jesteście dla mnie niezwykle wartościowi i ważni. Jest jeszcze jedna grupa, tak zwani obserwatorzy. To Ci, którzy czytają bloga, wiem o tym, ale z jakiś powodów nie ujawniają się. A szkoda....... Miło byłoby nawiązać dialog, dostać jakiś odzew, że tu byliście. Mam nadzieję, że wkrótce się odważycie i pozostawicie po sobie ślad w postaci komentarza, bo to właśnie z nich czerpię siłę i motywację do dalszego pisania :)
         Jedną z wielu osób, które poznałam poprzez mojego bloga, a najbliższą memu sercu, jest Edytka - dusza nie człowiek, niezwykle ciepła i empatyczna. Z sercem na dłoni. Połączyła nas, można powiedzieć, wspólna historia. Edytka, podobnie, jak ja, przeniosła się z rodziną z dużego miasta na wieś i podobnie jak ja zmaga się z tą sielską rzeczywistością, która czasami taka sielska nie jest. Wspiera mnie, doradza, podnosi na duchu.......  Dziękuję Ci, Kochana........ Ech, jedyny minus tej przyjażni, to taki, że dzielą nas seeeetki kilometrów. Taką bratnią duszę chciałabym mieć na wyciągnięcie dłoni.
            Poznałam również Asię - fascynatkę rękodzieła z wielkim poczuciem humoru i ciętą zabawną ripostą, dziewczynę z wieloma pasjami i o wielu talentach - dzierga, szydełkuje, szyje (i to jak!), piecze smakowitości. Czy coś pominęłam, Asiu? W Aniołach, które wyczarowuje, zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Jej dzieła możecie podziwiać na blogu Rękodzieło na co dzień. A swoją drogą, to od dawna zastanawiam się, sąd Ona bierze na to wszystko czas? Czy Jej doba ma więcej godzin? Ach, zapomniałam, to Czarownica Jedna jest przecież ;) Trzeba by połączyć siły i zorganizować jakiś Sabacik, na którym nie mogłoby zabraknąć innej cudownej dziewczyny Grażynki.
          Grażka jest istotą niesamowicie ciepłą, pełną humoru i dobrego smaku. Dosłownie! Gotuje i piecze, bo lubi. A ja lubię Jej kuchnię....... domową, pełną smaków i aromatów. Nie przebajerzoną, z Bóg wie jakich składników, które Bóg wie, gdzie kupić. U Niej jest, jak u babci (Grażynko, to nie ma nic wspólnego z Twoim wiekiem) - pierogi, kluski śląskie, leniwe, pieczenie, zupy, desery...... Ach...... Zgłodniałam....... Zawsze, dosłownie zawsze ślinię się na widok tych niezwykle apetycznych dań. Na Jej blogu Gotuję i piekę bo lubię możecie poślinić się razem ze mną.
         W tym zacnym gronie nie może zabraknąć również Adama (tak, tak, mężczyżni też czytają mojego bloga!) - poety, którego wiersze są tak, jak ich autor, pełne ciepła i wrażliwości, okraszone wspomnieniami i pięknymi zdjęciami. Jego kunszt możecie podziwiać na blogu Teksty do szuflady. Zajrzyjcie.........

         Tych i wielu innych wspaniałych ludzi, z różnych zakątków Polski, a nawet świata, których nie sposób tu wymienić, poznałam poprzez Google. Utworzenie tam konta to była konieczność przy zakładaniu bloga. - O rany! jeszcze jedna skrzynka, jeszcze jedno hasło do zapamiętania - marudziłam wtedy. Nie byłam zadowolona, ale dzisiaj nie żałuję. Przez ten rok nie raz otwierałam oczy ze zdumienia i szczęka mi opadała, jaki zasięg i siłę sprawczą ma ten portal. Pochwalę się Wam (a co, dzisiaj mi wolno!), do jakich krajów, poza Polską, udało mi się dotrzeć z blogiem: Stany Zjednoczone, Rosja, Niemcy, Wielka Brytania, Szwajcaria, Ukraina, Słowacja, Francja, Kanada, Kolumbia, Indie, Kenia, Islandia, Norwegia, Holandia, Japonia, Turcja, Tajlandia, Tanzania, Irlandia, Bangladesz, Tajwan, Jordania, Chile, Belgia, Finlandia i Szwecja. Niesamowite, prawda? Ja jestem tym szalenie mile zaskoczona. Serdecznie pozdrawiam całą społeczność Google i wszystkich mieszkańców tych krajów :)

Dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna, za to, że jesteście ze mną. Dajecie mi swoją energię, siłę i wsparcie, zwłaszcza w trudnych chwilach. A tych, jak wiecie było ostatnio w nadmiarze w Domu pod Macierzankowym. Dzisiaj jednak świętujcie i radujcie się ze mną. Kto się przyłączy?

piątek, 27 listopada 2015

NA POWITANIE SŁOŃCA

               Od dziecka byłam niepoprawną romantyczką, wrażliwą na piękno przyrody i otaczającego świata. Przez całe życie zachwycam się pięknymi pejzażami, kłosem zboża powiewającym na wietrze, trawą skąpaną w porannej rosie, oszronionym listkiem czy kropelką wody zwisającą z listka. Wiecie o tym, widać to w moich zdjęciach. Jednak największy i nieustający zachwyt budzą we mnie wschody i zachody słońca. Jestem ich prawdziwą fanką. I o ile setki razy żegnałam dzień skąpana w promieniach zachodzącego słońca, o tyle nowy dzień o świcie, do momentu, kiedy nie zamieszkaliśmy w Domu pod Macierzankowym, witałam tylko raz. Jestem niestety nocnym markiem i mam trudności z rannym zwleczeniem się z łóżka, nawet jeśli poprzedniego dnia wcześniej położę się spać. Tutaj mam chyba po prostu większe możliwości, no i wielką motywację, Was, moi Mili. W mieście, jeśli nie mieszkasz w wieżowcu lub na peryferiach, to na zobaczenie wstającego słońca nie masz szans. Tutaj wystarczy, że wyjdę z Domu. Dzisiaj zapraszam Was na moje najpiękniejsze wschody pod Macierzankowym Wzgórzem...... 

 Moje powitania słońca....... 

















A już niebawem, Najmilsi moje pożegnania dnia.......

Pozdrawiam Was serdecznie :)


wtorek, 24 listopada 2015

Pierwszy śnieg - pierwszy zimowy spacer

Sypnęło wczoraj śniegiem.........
Radość dla mnie wielka, bo nagle wokoło zrobiło się jasno i biało. 
Zniknął szaro - bury krajobraz, który ostatnio mnie przytłaczał.
Błoto i suche trawy skryły się pod kołderką śniegu. 
Wszystko dzisiaj lśni w słońcu. 
Taką zimę to lubię :)
Zapraszam Was na pierwszy zimowy spacer. 
Chodżcie szybciutko, nie wiadomo, jak długo będzie tak pięknie. 






















Pozdrawiam Was cieplutko z Domu pod Macierzankowym :)

niedziela, 22 listopada 2015

Mój pierwszy poród

        Są w życiu takie chwile, kiedy całe nasze zmęczenie, smutek i ból nagle schodzą na dalszy plan, przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Znikają i przestajesz je odczuwać, bo w tej jednej chwili nagle musisz zebrać siły, musisz się spiąć, aby podołać.........
         Poniedziałek nie zapowiadał niczego szczególnego, chociaż dzień wcześniej, kiedy ją widziałam, przyszło mi do głowy, że TO będzie jutro, najdalej pojutrze, ale co ja się tam znam. Kozy hodujemy od troszkę ponad roku, a moja wiedza o nich opiera się na lekturze kilku książek, udziale w forach internetowych i obserwacji swoich kóz. Kiedy wiosną kociła się Mela (TUTAJ) byłam w Łodzi, a poród Peli (TUTAJ) zupełnie nas zaskoczył. Nawet nie wiedzieliśmy, że jest w ciąży. No fakt, byłam przy narodzinach drugiego synka Meli teraz jesienią (TUTAJ), ale jak wiecie, nie skończyło się to dobrze, więc kiedy rozpoczął się poród Peli byłam pełna obaw i oczywiście zaskoczona, że TO JUŻ!!! Mimo, że czekaliśmy na tą chwilę od dwóch tygodni. Poród i śmierć są takimi momentami, które zawsze nas zaskakują. Choćbyśmy nie wiem jak dobrze byli przygotowani i nastawieni psychicznie, to zawsze jesteśmy zdziwieni i zszokowani, że TO dzieje się właśnie teraz. Po prostu nie da się na TO przygotować. Ze mną też tak było. Nie byłam przygotowana i nie spodziewałam się, że akcja porodowa rozpocznie się akurat wtedy, gdy będę zupełnie sama. Byłam przerażona........

- Ależ wybrałaś sobie moment dziewczyno - pomyślałam, kiedy Pela powaliła się na klepisko przykryte słomą w swoim boksie. - Dlaczego się położyła? Mela rodziła na stojąco. Czy to normalne, że leży? Nie wiem, jak się kociła poprzednio. Naprężała się i wiła z bólu, przezaźliwie mecząc. - O Boże, żeby wszystko było w porządku! - modliłam się. - Przyj maleńka, przyj - mówiłam łagodnym głosem. Chlusnęły wody płodowe. Potem pojawiły się kopytka. Bielusieńkie. Za nimi pyszczek. - Jeszcze troszkę! Zaraz wyjdzie! O nie, nie, nie! Cofa się! - Nie chowaj się, mały! Pela strasznie meczy. Mela zameczała dwa razy, zanim koziołek z niej wyszedł. - Boli ją tak bardzo, czy coś jest nie tak? Wolę pierwszą wersję - mówię do siebie w myślach.  Napręża się i w chwilę potem rodzi pierwsze kożlątko. Ufff...... Biorę go na ręce i przenoszę z rozlanych wód płodowych na suchą słomę bliżej jej głowy. Jest taki cieplutki i mokry. Pela od razu go wylizuje. Pomagam jej wycierając go słomą. On nieporadnie próbuje unieść główkę. Cudowny moment, próbuje się nim nacieszyć, ale w napięciu czekam na drugie dzieciątko. Znawcą może nie jestem, ale przy takim wielkim brzuchu pewne było, że ciąża jest mnoga. Niespełna pięć minut później rozpoczyna się druga akcja porodowa. Pela znów pręży się i wije, jeszcze głośniej mecząc. Płód nie może wyjść. - O rany! Tylko nie to! Błagam...... Przypominają mi się opowieści mojej koleżanki Marzenki, z porodu jej kóz - o przekręcaniu płodów wewnątrz, o reanimacji koziołka, o bezskutecznych próbach wezwania weterynarzy do kocącej się kozy. Żaden nie chciał przyjechać. Dranie! Nie dam rady przejść przez to sama........
Pela wstaje, opiera się o ścianę, zapierając się kopytami o klepisko. Wychodzi jedno kopytko. - O nie! powinny być oba! Pela krzyczy wniebogłosy. - Csiii, maleńka, wszystko będzie dobrze. Głaszczę ją i próbuję uspokoić. Sama nie wiem, kogo bardziej, ją czy siebie? Jestem przerażona wizją komplikacji. Nie poradzę sobie! Mam w oczach łzy........ Wychodzą dwa kopytka, ale znowu się chowają. Pela obsuwa się na dół. Bardzo ją boli. Pręży się i prze. - Dasz radę, Pelusiu. Dasz radę....... Są dwa kopytka i kawałek mordki! - A TOOO, COOO? Pod nóżkami kożlaka dostrzegam niewielki worek wypełniony krwią. Twardy. - Co to u diabła jest? Czy to z worka płodowego? Czy to jakiś guz? Czy tak powinno być? Staram się skupić na rodzącym się kożlątku, ale gdzieś po głowie krąży mi dręcząca myśl, że to nie jest dobrze. - Przyj, maleńka. Dasz radę! Pela jeszcze raz pręży się i nienaturalnie wygina. Jeszcze jeden krzyk i......... Jest!!!!! Drugie dzieciątko z chlustem wyślizguje się z umęczonej kozy. Mokre i ciepłe biorę w ręce i przenoszę, jak pierwsze, bliżej Pelinej głowy. Matka troskliwie wylizuje oboje dzieci, a ja oddycham z ulgą. Jeszcze dłuższą chwilę klęczę przy nich napawając się tym widokiem, tym  cudem, ciesząc się, że mogłam być jego częścią. W zapomnienie odchodzi strach i ból dręczącej mnie od jakiegoś czasu rwy kulszowej....... po polikach spływają łzy radości........ Worek, który tak mnie wcześniej niepokoił, okazał się częścią łożyska, które Pela rodzi po godzinie. Obmywam ją, słabą i umęczoną. Wycieram jej dzieci do sucha. To chłopiec i dziewczynka. Są silne. Podejmują pierwsze próby stania. Szukają cyca. Jest dobrze! Wracam do domu......., zmęczona psychicznie, ale szczęśliwa, że 

DAŁAM RADĘ!!!! 

ODEBRAŁAM SWÓJ PIERWSZY PORÓD :)



















poniedziałek, 2 listopada 2015

Nasz koziołek ma już tydzień

Już troszkę ponad tydzień minął od tych  jakże emocjonujących wydarzań. Najpierw było podwójne szczęście, potem niepewność i troska, aż wreszcie smutek, żal i łzy z powodu straty jednego z braci. Pisałam o tym TUTAJ.........  Doszłam do wniosku, że powinnam się na takie sytuacje uodpornić, chociaż nie wiem, czy jest to w ogóle możliwe. No ale, jak to się mówi, czas leczy rany....... Muszę, musimy teraz skupić się na maleństwie, które przeżyło.  A ono sowicie wynagradza nam utratę braciszka. Kubuś, bo takie imię nadał mu nasz synek, jest bardzo ciekawskim i wesołym stworzeniem. Bryka, skacze i dokazuje. Zresztą, co ja tu będę się wywodzić, zobaczcie sami jaki z niego słodziak :) 
Dodam jeszcze tylko, że Melusia jest bardzo troskliwą i cierpliwą mamą.

Aha, na samym końcu posta, czeka na Was niespodzianka :) 
Miłego oglądania :)














I na koniec, obiecana niespodzianka. 
Jak to mówią, wisienka na torcie - Kubuś na żywo :)