poniedziałek, 26 października 2015

Nowe życie (dane - zabrane)

Ta sobota zapowiadała się tak spokojnie........
Nie leniwie, bo nie mamy teraz czasu na lenistwo, ale spokojnie mieliśmy zająć się tym, co na dzisiaj sobie zaplanowaliśmy. Ja obiadem, przetworami i porządkami w mojej mini spiżarni, mój P. boksami dla kóz w koziarni. Dwie "ciężarówki", a być może i nawet trzy, wkrótce się wykocą, więc potrzebują wygodnego lokum w małej koziarni. Trzeba je więc przygotować.
Rano dostałam śniadanie do łóżka (tak, moi miżczyżni czasem potrafią mile zaskoczyć), więc dzień rozpoczął się naprawdę wspaniale. Wydoiłam Gisell, wyprowadziłam kozy na pole. Mela jakoś niechętnie podążała za mną.. - Pewnie jej ciężko, dżwiga przecież ten wielki brzuszek - pomyślałam. Głaskałam go kilka dni temu i rozczuliłam się jak dziecko, kiedy kożlątko od środka odpowiedziało na mój dotyk kopnięciem. Cudowne uczucie... Zostawiłam ją zatem przy wybiegu dla kur. Mój P. już kręcił się po gospodarstwie. Ja wróciłam do domu i jak zwykle zaczęłam krzątać się po kuchni. Synek zatracił się w zabawie. Czas mijał powoli....... Obiad na piecu dochodził, ja obierałam jabłka, rozmyślając.......  Ciszę i moje myśli przerwał P., który wpadł do kuchni, wołając, że Mela rodzi. I to by było na tyle. Cały nasz spokojny dzień właśnie się zakończył. Reszta była jak z filmu z przyspieszonymi kadrami.........
Zrywam się na równe nogi, w biegu zarzucam coś na siebie, łapię aparat i gnam za P. On wpada jeszcze do koziarni i wybiega stamtąd ze skrzynką wypełnioną słomą. Razem biegniemy w stronę Meli. Gdy docieramy na miejsce, Mela stoi pochylona nad noworodkiem, troskliwie go oblizując. Dookoła kłębi się ciekawska młodzież: Hela, Kropka, Lusia, Milka, Henio i Benio. Przykucamy przy nich. W napięciu czekamy na kolejny poród. Miała tak wielki brzuch, że jesteśmy pewni ciąży mnogiej. Nie mylimy się. W chwilę potem Mela wydaje na świat drugie dzieciątko. - Dzielna dziewczynka! - mówię. Mały zaczyn się krztusić, więc mój P. rozrywa pęcherz płodowy, który go otacza.  Pomaga, jednak w jego twarzy coś mi nie pasuje. Jest inna niż u innych kozich noworodków, które do tej pory widziałam. Ale co ja się tam znam! Widziałam ich raptem dwoje. Nic nie mówię. Pewnie się mylę. Zresztą, nie ma czasu, by się teraz nad tym zastanawiać. Musimy przenieść maluchy w cieplejsze miejsce. Układamy kożlaki w skrzynce ze słomą i ruszamy w stronę koziarni. Niestety, pomieszczenie Meli jest w remoncie, więc umieszczamy wszystkich w boksie Soni. Ja idę po miskę z wodą, by trochę obmyć dzielną mamę, a P. zabiera się za wykańczanie lokum dla nowej rodziny. Gdy wracam, starszy próbuje wstać. Udaje mu się i dostaje się do cyca, młodszy nadal leży. - Dlaczego nie wstajesz? - zastanawiam się. Mama go nie oblizuje z mazi. Wycieram go więc ręcznikiem i obmywam Melę. Przynoszę świeżą wodę i jedzenie. Mela jest wyczerpana. Kładzie się przy dzieciach. Cała trójka zasypia.......  A ja siadam na skrzynce w kątku. Czekam, aż urodzi się łożysko........















Uff........ Ależ emocje........  Jeszcze raz w pamięci przeżywam to wydarzenie. Nigdy wcześniej nie widziałam koziego porodu na własne oczy, jeszcze z tak bliska. W lutym, kiedy Mela po raz pierwszy została mamą, byłam w Łodzi (TUTAJ możecie to sobie przypomnieć), a Pela w marcu urodziła z zaskoczenia (przeczytacie o tym TUTAJ). Ją i dziewczynki znależliśmy już po wszystkim. Bardzo się wtedy cieszyliśmy i przeżywaliśmy, podobnie jak dzisiaj, tylko ta myśl, że z Drugim jest coś nie tak, ciągle nie daje mi spokoju. Nie próbuje wstawać, ma problemy z utrzymaniem główki przez dłuższą chwilę. Gdy po godzinie Mela rodzi łożyska, dostawiam go do jej cyca, ale ma problemy ze złapaniem go. - Butelka! - doznaję olśnienia. Biegnę do domu po butelkę ze smoczkiem. Zdajam mleko z matki, siadam na słomie przy maluszku, wkładam smoczek do pyszczka i........
- Jedz, mały. Musisz jeść. No, jedz. - Cholera! Nie umie ssać. Wypluwa smoczek z buzi. Mój P. przynosi strzykawkę. Wlewam mleko po kropelce. Wycieka bokiem. - No dalej, nauczysz się. Połykaj - powtarzam szeptem. Cierpliwie, nie wiem, jak długo, kropelka za kropelką wlewam mleko do jego buzi. Aż w końcu....... Tak! Połknął! Jedną, drugą, kolejną......... Łzy spływają mi po policzku.
- Dzielny maluszek! Jest nadzieja.
Noc jest długa......... Karmienie. Trochę snu. Kolejne karmienie. Znowu drzemka. I znowu karmienie. Kropelka za kropelką. Tak do rana......... 
Niedziela........ Co chwilę zaglądam do nich na karmienie, mając w dalszym ciągu nadzieję, że maluszek ma już dość siły, by stanąć na nogi. Jednak on nie wstaje. Leży i cichutko kwili. Wieczorem przestaje......... Nie otwiera oczu......... Nie oddycha........ Nie słychać bicia małego serduszka.........


 Nie udało się......... Odszedł........


Niebo płacze ze mną.........


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.