czwartek, 12 kwietnia 2018

BOJĘ SIĘ TEJ WIOSNY - CZYLI AMBITNE PLANY

          Wiosna... Nareszcie wiosna... Przyroda budzi się do życia, po długiej i mroźnej zimie, Oziminy już się zielenią, przebiśniegi i przylaszczki nieśmiało wystawiają główki do pierwszych promieni słońca, żurawie dumnie przechadzają się po łąkach, nad głowami dźwięczą klucze gęsi, bociany powróciły do swych gniazd. Wszyscy czekali na wiosnę, wypatrywali i tęsknili. Ja również, bo to jedna z moich ulubionych pór roku, jednak gdzieś tam głęboko w sercu odczuwam lęk. Bardzo, bardzo się jej boję... Dlaczego? Zaraz Wam wyjaśnię.

          Cały ubiegły rok upłynął mi na pracach zarobkowych, bo kredyty, bo coś trzeba do gara wrzucić, bo dziecko trzeba w coś ubrać, wykarmić zwierzęta. Wiadomo, pieniądze są potrzebne do życia, albo inaczej, do przeżycia. Bez nich w dzisiejszym świecie ani rusz. A że nasze gospodarstwo nie przynosi jakiś wielkich kokosów, a i mój Przemek był w kiepskiej kondycji fizycznej i psychicznej po tym, jak zdiagnozowano u Niego  boreliozę, imałam się wszelkich zajęć, coby budżet domowy podreperować. Moja nieobecność w domu spowodowała, niestety, że pewne rzeczy nie były wykonane, a niektóre zaniedbane. Nagromadziło się więc tych prac wiele i teraz, kiedy już zrobiło się ciepło, trzeba się wziąć do roboty. 

A tej zaplanowaliśmy sporo.

Po pierwsze primo :) - zagroda przy dużej koziarni. Jest koniecznością, kiedy nie można jeszcze wypuszczać kóz na łąki, bo nic tam po prostu jeszcze nie rośnie. Zresztą, łatwiej jest po porannym dojeniu wypuszczać kolejne kozy do takiej zagródki, a potem wszystkie razem wyprowadzić na pastwisko, aniżeli tak, jak to odbywało się do tej pory: na początku każdą kozę po kolei brałam na stanowisko udojowe, gdzie wcinały miskę owsa, bądź porcję warzyw, ja pozyskiwałam drogocenny biały płyn z kozinych strzyków, potem odstawiałam każdą do boksu, dopinając łańcuch do obróżki, a po wydojeniu wszystkich otwierałam wrota koziarni i wszystkie boksy, by kózki grzecznie mogły powędrować na zielone łąki pachnące ziołami. Jednak z grzecznością u kózek, bywa różnie, a ściślej rzecz ujmując, grzeczność jest im obca. No może poza nielicznymi przypadkami. W rzeczywistości wypuszczone z boksów kózki rozpoczynały atak na stanowisko udojowe, bo a nóż znajdzie się tam choć jeszcze jedno ziarenko, ziarneczko owsa. Wyobraźcie sobie kilkanaście sztuk napierających na jedną miskę. Łańcuchy splątane w węzeł gordyjski. Kończyło się to tym, że po mozolnym rozplątaniu łańcuchów, każdą musiałam siłą wyprowadzać na zewnątrz i natychmiast zamykać za sobą wrota, bo jeśli zrobiłam to ciut za późno, to kózka na powrót była w koziarni. Efekt był taki, że niektóre wypuszczone i owszem czekały na mnie i pozostałe towarzyszki, ale niektóre, znudzone czekaniem czmychały gdzie oczy poniosą. Było to strasznie wyczerpujące. Potem wzięłam się na sposób i po wydojeniu brałam z boksów tylko dwie sztuki i nie wypuszczając łańcuchów z rąk doprowadzałam ja na miejsce docelowe na łące. Porządek może i był, ale wyobraźcie sobie, ile kilometrów dziennie robiłam. A kóz było szesnaście, plus trzy koziołki. Zagroda przy koziarni stała się zatem koniecznością. Marzyłam o niej już od ponad roku i ten punkt musi być zrealizowany na pierwszym miejscu. A w tajemnicy mogę Wam powiedzieć, że już zaczęliśmy jego realizację, więc wkrótce pokażę efekty.

Po drugie primo :) - zagrodzić pastwiska na wypas dla naszych rogaczy, coby już uwolnić ich z łańcuchów, tak znienawidzonych przeze mnie przez te lata. Były niestety koniecznością, ponieważ wokoło są łąki i pola uprawne naszych sąsiadów ze wsi, a kózki lubią iść w szkodę, a my jednak chcemy żyć z sąsiadami w zgodzie. Dlaczego nie zrobiliśmy tego do tej pory? Ponieważ jest to kosztowne przedsięwzięcie i jeśli nie ma się funduszy, to trzeba realizację rozłożyć w czasie, choćby na uzbieranie grosza i zgromadzenie materiałów - drewno na paliki, deski, siatkę leśną, pastucha. Dlaczego takie zabezpieczenia? Ponieważ nasze kózki są z gatunku SPRYTANCKICH :) Już jedno pastwisko ogrodziliśmy samym pastuchem i okazało się, że nie zrobił na nich większego wrażenia, nie był żadną przeszkodą w ucieczkach. Na moich oczach staruszka Sonia przeczołgiwała się pod drutem pod napięciem, a skoro jej się udało, to inne również próbowały i to z dużą skutecznością. Tak więc w ogrodzonym pastwisku znowu musieliśmy palikować kozy łańcuchami. Dlatego tej wiosny będziemy grodzić pastwiska niczym fortece.
Marzy mi się po prostu, aby któregoś dnia otworzyć drzwi zagródki przy koziarni i wyprowadzić stado na pastwisko.  Z gracją i godnością. Bez robienia kilometrów, bez szarpania się z kozami i łańcuchami. Chociaż jestem pewna, że one, kozy, znaczy się, na pewno jakieś atrakcje mają dla mnie w zanadrzu. Tak to już z nimi jest :)

Po trzecie - ogród. Pisałam o tym nie raz, że ogród to moje marzenie, które zaczęliśmy realizować już jakiś czas temu. Najpierw jego rolę spełniał cichy niewielki zakątek w głębi ogrodu, który przekształciłam w zakątek ziołowy, kiedy w 2016 roku założyliśmy ogród permakultury. O realizacji pomysłu napiszę innym razem, bo to temat rzeka, jak do tego doszło. Piękny był i byłam z nas niesamowicie dumna, bo masę pracy w niego włożyliśmy i plony były zaskakujące. Jednak przez ubiegły rok nic nie robienia w nim, zarósł okrutnie i bardzo podupadł na swojej świetności. Praktycznie trzeba go zrobić niemalże od początku. Kiedy byłam zajęta pracą zarobkową, wiedziałam, że Przemek nie ogarnie wszystkiego: kóz, dziecka, bieżących prac i jeszcze ogrodu, dlatego wiosną odpuściłam go sobie. Jedynie w zakątku ziołowym wysiałam kilka podstawowych warzyw. W tym roku postanowiłam, że ogród musi być. Przecież takie było nasze pierwotne założenie, że w miarę możliwości dążymy do samowystarczalności. 

Po czwarte, które wiąże się z samowystarczalnością - kurnik. Kurnik niby jest, urządziliśmy go w starym chlewiku. Pisałam o tym TUTAJ. Dokończyliśmy go uprzątać, zamontowaliśmy drzwi, ogrodziliśmy teren, zabezpieczając go przed lisami. Zakupiliśmy kurki, dokupowaliśmy następne, dostaliśmy koguta od Pani Ani, nazwanego przez nas Stefanem. W miarę upływu czasu kurki chodząc po zagrodzie, rozgrzebując ziemię w poszukiwaniu larw owadów, tudzież innych robaczków i kamyczków, odkryły tajemnice skrywane pod jej warstwą - szkło, puszki, butelki i inne śmieci, nagromadzone przez lata przez byłych mieszkańców. Sukcesywnie, po trochu zaczęliśmy te śmieci usuwać, jednak cały czas  wyrastają spod ziemi. Teraz, kiedy śnieg stopniał, a roślinność jeszcze tego nie zasłoniła, trzeba to wywieźć z kurnikowej zagrody. Praca mozolna i wymagająca wysiłku, ponieważ śmieci są wbite w podłoże, które jest niestety gliniaste. A pospieszyć się powinniśmy, zanim zamieszkają w kurniku nowi mieszkańcy. Co się stało ze starymi? - już słyszę pytanie. Otóż liski, tudzież inne kuny i gryzonie różnej maści, zwąchały smakowite kąski i  sukcesywnie stado nam przerzedzały. I na nic się zdało podkopywanie ogrodzenia i wypełnianie go szkłem i gruzem. Na moich oczach lis uciekał z kurnika po siatce górą. Z 75 kur zostało nam 16 sztuk, które wiosną ubiegłego roku, wraz ze Stefanem, stały się strawą wyżej wymienionych nicponi. Tak mnie to zdołowało, że nie chciałam dłużej być ich żywicielem. W tym roku postanowiłam jednak podjąć wyzwanie. Nad kurzęcą zagrodą rozpostrzemy siatkę, kurnik wybiałkujemy, oczyścimy teren i z widłami znowu zasadzę się na rudzielca. Żartuję, oczywiście. Kiedyś takiego widłami właśnie załatwiłam i przeżyłam bardzo, więc więcej tego nie zrobię. Ale to już opowieść na inny wpis... 

Po piąte - remont kolejnego pokoju. Trochę zmusza nas do tego sytuacja. Jaka? Nasz synek ma w tym roku komunię, a większość gości będzie przyjezdnych i gdzieś musimy ich przenocować. No i przyjęcie, małe, bo małe, ale gdzieś przydałoby się wyprawić. Oceniwszy swym fachowym okiem te dwa pokoiki, w których obecnie mieszkamy, doszłam do wniosku, że w żaden sposób się w nich nie pomieścimy. W związku z powyższym zmuszeni jesteśmy powiększyć swoją przestrzeń życiową o jeszcze jedną komnatę. Na moje oko, już niefachowe w tej materii, pracy trochę jest, ale nie tak znowu dużo. Cztery lata temu wymieniliśmy w tym pokoju okna, dwa lata temu wybraliśmy glinę, zrobiliśmy wylewkę. Trzeba jeszcze pociągnąć elektrykę, czym się zajmie mój własny elektryk Przemek, położyć tynki gliniane, docieplić podłogę i położyć na niej deski. Malowanie, oczyszczenie drzwi i umeblowanie to już kosmetyka, którą uwielbiam. Optymistycznie? Wiem. Gdybyśmy skupili się tylko na tym, to myślę, że w jakieś dwa tygodnie pokój byłby zrobiony, ale przy innych codziennych obowiązkach i pracach, to potrwa trochę dłużej. I jak znam życie, to pewnie jakieś kwiatki wyjdą po drodze, ale pokój na koniec maja musi być gotowy. Nie ma wyjścia.

          Dużo tego, co? Myślę, że do planów wiosennych podeszliśmy ambitnie, ale też zaległości mamy spore. Pracy to ja się nie boję, obawiam się tylko, czy damy radę. Mamy tylko cztery ręce, mniejsze lub większe bóle w krzyżu i innych częściach ciała, a i pierwszej młodości też już nie jesteśmy. No ale roboty dużo i  trzeba ją wykonać. Także o kciukasy prosimy i życzenia powodzenia. A jeśli mielibyście ochotę na trochę fizycznej pracy w zamian za michę pysznej strawy, kozie sery i pobrykanie w kozim towarzystwie, z ogniskiem i spacerem na Macierzankowe Wzgórze w tle, to serdecznie zapraszamy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.