niedziela, 18 lutego 2018

JA SIĘ DO TEGO NIE NADAJĘ...

           Luty to dla mnie okres bardzo emocjonujący... W Domu pod Macierzankowym, to czas wyczekiwania na nowe życie, które dla mnie jest cudem. Jest piękne i magiczne. Towarzyszy temu radość i euforia, ale też strach, czy wszystko będzie dobrze....
A czasami, niestety, nie jest...

           Minionej niedzieli, rano powitało mnie w koziarki nowe cichutkie meczenie, czarne jak diabeł. Maleńkie... To Jolka, córka Peli urodziła córeczkę. Początkowo nazwałam ją Rozalką, jednak zmieniłam jej imię na Wiktorię, od białej plamki w kształcie litery V na boczku. Uradowana, rozdzieliłam pozostałym kozom porcje siana i pognałam do domu po ciepłą wodę z cukrem, by młodej mamusi dostarczyć energii. Wygłaskałam malucha, to znaczy "oswoiłam z człowiekami" i w ramach tej samej terapii, odwiedziłam wszystkie dotąd narodzone koźlaki. A jest już co przytulać: mała Marysia, która ma już miesiąc, dzieci Stasi, koźlaki Meli i Karolki, dzieciątka Lodzi, koziołek Roksi i biszkopciki Luśki. Obchód na mizianie trwa prawie godzinę, a ponieważ jest to najprzyjemniejszy moment dnia, nie jestem w stanie go sobie odmówić :) 

           Przy popołudniowym karmieniu okazało się, że nasze stadko wzbogaciło się o kózkę i koziołka, a szczęśliwą mamusią jest Helena. Piękne brązowo - czarne stworzenia wyglądają na potomstwo Docenta, koziołka alpejczyka, który pojawił się u nas wiosną ubiegłego roku. Nim zdążyłam się nacieszyć maluchami, rozpoczęła się akcja porodowa u Peli, w drugiej koziarni. Poszłam do niej, bo ona to trudno przechodzi. Mój pierwszy w życiu kozi poród, to właśnie był poród Peli, w listopadzie 2015 roku. Pisałam Wam o nim TUTAJ. Ależ to były emocje... Pamiętam je do dzisiaj i zawsze trochę się denerwuję, kiedy ona rodzi.

Gdy do niej weszłam, widać już było jedno kopytko i pyszczek. - O nie, nie, nie!!! Nie rób mi tego dziewczyno!!! - mówiłam sama do siebie. Chcę zobaczyć drugie kopytko!!! Przypomniał mi się poród Frani z ubiegłego roku, kiedy to rodziła kózkę z podwiniętym kopytkiem i zmuszona byłam tego kopytka szukać wewnątrz jej... hmm... no wiecie.... Myślałam, że zejdę. Wszystko dobrze się wtedy skończyło, ale przeżywać bym tego nie chciała po raz drugi, dlatego z przerażeniem wypatrywałam drugiego kopytka w... hmm... Pelinym zadku. Gdy się pojawiło, chwilę potem wypłynęło z niej maleństwo, które zaraz zaczęła pieczołowicie wylizywać. - Poszło naprawdę gładko - pomyślałam, ale zauważyłam, że koźlątko jest wyjątkowo małe jak na Pelę. - Zuch dziewczyna!!! - powiedziałam, lecz ona w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Poszłam do domu po wodę z cukrem, żeby troszkę się wzmocniła między porodami. Po wielkości brzucha wiadomo było, że ciąża jest mnoga, więc drugi potomek był kwestią czasu. Kiedy wróciłam, Pela nadal stała nad maleństwem i z wielką troską lizała je. Ono nadal bardzo meczało. Pomyślałam, że może jest mu zimno, więc przetarłam je ręcznikiem. - Kózka! - sprawdziłam. Jasno brązowa, z długimi cieniutkimi nóżkami. Ledwo podnosiła główkę i wciąż głośno meczała. Otuliłam ją siankiem, nie przestając pocierać chudziutkiego ciałka. Zaraz się rozgrzeje i zacznie wstawać - myślałam, czekając na kolejnego maluszka.




Ponad godzinę później znów pojawiły się kopytka i pyszczek. - Uff, są dwa - odetchnęłam z ulgą. Pela coraz bardziej nerwowo krążyła po boksie. Parła, ale nic się nie działo. Gdy zaczęła wychodzić główka z nóżkami padła na słomę i, podobnie jak rok temu, zaczęła się prężyć, wyginać i przeraźliwie mecząc z bólu, czym, podobnie jak wtedy, przyprawiła moje serce o zawał. W połowie drogi maluszek utknął, Pela zerwała się na nogi, ale udało mi się ją powstrzymać przed chodzeniem. Chwyciłam oburącz wystające z niej oślizgle ciałko. - Przyj maleńka!!! - wykrzyknęłam i już nie słyszałam jej meczenia, liczył się tylko ten maluch w moich dłoniach. Modliłam się, żeby nie wypadł mi z rąk, kiedy już go wypchnie z siebie.   - No dalej, Pelcia. Jeszcze troszkę - mówiłam do niej, licząc, że mnie rozumie. Po dwóch skurczach udało się, na świecie powitałyśmy drugą córkę Peli, która z wyczerpania runęła na słomę. Uwolniłam noworodka z worka owodniowego, położyłam tuż obok siostry, w zasięgu Peli, by mogła ją wylizać i wyłapać jej zapach. - Masz dwie piękne córeczki. 


Pierwsza kózka nadal leżała przy matczynym boku, cichutko pomekując, a druga po dłuższej chwili zaczęła z wysiłkiem podnosić główkę. Owinęłam pierworodną w sweterek i  zostawiłam je, by Pela mogła odsapnąć i nacieszyć się maleństwami  w spokoju. Zajrzałam do Heleny i jej maleństw oraz Wiktorii, by upewnić się, czy maluchy już trafiły do cyców i spiły cenną siarę. U nich wszystko było w porządku, jednak cały czas nie dawała mi spokoju myśl, co dzieję się z pierwszą córeczką Peli? Jest dużo mniejsza od swojej młodszej siostry, a zwykle to pierwszaki są większe, poza tym jeszcze nie wstała, a najczęściej do godziny po narodzinach już stają na nóżkach. Weszłam do nich - leżały, jak je zostawiłam, Pelcia na zmianę lizała dziewczynki. Wróciłam do domu, by ochłonąć po dzisiejszych wrażeniach i zamieszaniu. Na dworze już było ciemno. Usiadłam wykończona. Spojrzałam na kuchnię, pod palnikami już dawno wygasło... - Trudno, obiadu dzisiaj nie będzie... - powiedziałam sama do siebie. Zresztą, nawet nie czułam głodu, mimo że śniadanie jedliśmy o 10 rano. Synek na pewno już się sam obsłużył, a mój P. też o siebie zadba. Wypiliśmy herbatę i zajrzeliśmy do Peli...

Od tego momentu wszystko potoczyło się w błyskawicznie, a jednak, jakby kadry filmu przeskakiwały w zwolnionym tempie. Druga kózka już nieudolnie próbowała wstawać na nóżki, pierwsza, mimo sweterka cała zimna, leżała nieruchomo, powolnie poruszając powiekami. Nie zastanawiając się, zgarnęłam zawiniątko, schowałam za pazuchę kurtki i pognałam do domu. Mój P. pobiegł za mną. Nie było czasu na zdejmowanie butów i kurtek, cała przylgnęłam do gorącego pieca, tuląc w rękach maleństwo. - Trzymaj się kruszynko - powtarzałam w myślach. Przyłożyłam dłoń do jej serduszka, puls był ledwo wyczuwalny. - Żyjesz... - odetchnęłam z ulgą. Stałam tak dłuższą chwilę. W międzyczasie P. zdążył przynieść karton wyłożony siankiem i postawił go przy piecu w drugim pokoju. Wyjął małą strzykawkę i podgrzał mleko. Takie działania mamy już opanowane. W ubiegłym roku odratowaliśmy Roksi, a w tym dwa koźlaki odrzucone przez matki.
Karton wyłożyłam ogrzanym kocykiem i położyłam w nim kózkę. Powolutku wstrzyknęłam do jej maleńkiego pyszczka kilka kropli mleka. Połknęła. - Pij, maleńka, pij, musisz nabrać sił - mówiłam. Na zmianę, karmiłam i sprawdzałam puls. Jej ciałko było lodowate. W jednej chwili serduszko przestało bić. Nie zastanawiając się, chwyciłam maleńki pyszczek i rozchyliłam go tak, by mógł się zmieścić w moich ustach. Rozpoczęłam reanimację. Wdech - wciągałam w płuca powietrze, wydech - wdmuchiwałam do zimnego ciałka. Wdech... Wydech.... Wdech... Wydech... Jej klatka podnosiła się i opadała. Wdech... Wydech... - No dalej, oddychaj... oddychaj... - w mojej głowie krążyła tylko jedna myśl. Wdech... Wydech... Sprawdziłam puls... - Jest!!! - krzyknęłam nerwowo.    - Słabiutki, ale jest... Usiadłam na podłodze przy kartonie, nie zdejmując dłoni z jej serduszka. Moje waliło jak oszalałe. Jej znowu przestało bić. Ponownie rozpoczęłam sztuczne oddychanie. Wdech... Wydech... Wdech... Wydech... Nie wiem, jak długo to trwało, ale kiedy serduszko ponownie zaczęło bić, bezsilnie opadłam na podłogę, nie spuszczając z niej wzroku. Czułam się jakby przejechał po mnie czołg. - Nie poddawaj się, walcz... - szeptałam jej do uszka.


O czwartej nad ranem obudziła mnie potworna migrena. Maleńkie ciałko otulone w kocyk było lodowate... Serduszko nie kołatało w maleńkiej piersi...

Odeszła...

Nie udało się...

Nie uratowałam jej...


W kącikach ust poczułam słoną ciecz...


I chociaż od tych wydarzeń minął tydzień, ja dopiero teraz jestem w stanie o tym pisać. Tym bardziej, że w międzyczasie zmarła kózka Gissell, która razem z bratem urodziła się dzień później. Naprawdę cieszę się  ze wszystkich nowych maleństw, ale takie sytuacje bardzo mnie dotykają. Ogromnie je przeżywam... Spalam się... Zamykam w sobie...

Ja się po prostu do tego nie nadaję...

Na zdjęciach poniżej mała Wiktoria


A tutaj Helena i jej maluszki


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.