niedziela, 23 sierpnia 2015

Zakochany wyżeł

               Stało się...... Natury nie oszukasz. Natura robi swoje i nie mamy na to wpływu. Kilka dni temu, Moi Drodzy, nasza Zarka przestała być szczeniakiem, stała się "kobietą". Zupełnie mnie to zaskoczyło. Jakoś w ferworze obowiązków nie przyszło mi do głowy, że to już....., że to ten czas........ Wszakże ostatniego pieska, sunię dokładnie, miałam będąc nastolatką. 
Teraz chyba nie zorientowałabym się tak szybko, gdyby nie piesek koleżanki, która akurat, razem z jeszcze jedną koleżanką, przyjechały do mnie z Łodzi. Fokus jeszcze dzień przed obskakiwał Zarę i obwąchiwał. Początkowo ta uciekała z podkulonym ogonem, nie wiedząc, co się dzieje i o co chodzi. Przyjechał taki i natarczywy jest okropnie, opędzić się nie można - pewnie sobie myślała. Za to od następnego dnia całkiem ochoczo wystawiała swój zalotny zadek do adoratora. - Tylko mi się nie puść z paniczykiem z miasta! - wołałam. Pilnowałyśmy, ale i tak wymykali się i znikali gdzieś na długie chwile, biegali po polach i łąkach, potem wracali i padali wycieńczeni. Za to szczęśliwi. Pewnie i tak do niczego nie doszło, bo natura, jak na jamnika przystało, poskąpiła Fokusowi wzrostu i biedaczek nic wskórać nie mógł, a że wiekowy był również, to nie zwojował wiele. Chociaż nigdy nic nie wiadomo, zew natury, to zew. Z drugiej strony, od innej koleżanki dowiedziałam się, że najważniejsze dni są między 9 a 14, kiedy to, jeśli nie chcemy psiego potomstwa, to szczególnie trzeba cnoty Zarczynej bronić. Na szczęście Fokusik zdążył wyjechać jeszcze przed "tymi" dniami i już zdążyłam odetchnąć, a tu pojawił się kolejny adorator - piękny wyżeł, pies sąsiada ze wsi. Imienia niestety nie znam. A jeszcze pamiętam rozmowę, kiedy Kasia z Dominikiem mówili, że będzie problem, gdy Zarka dostanie cieczkę, bo psy ze wsi będą przybiegać i urwanie głowy będziemy mieli, bo teren mamy nie ogrodzony. Wzruszyłam wtedy ramionami, twierdząc, że mieszkamy na tyle daleko, że żaden nie wyniucha faktu, a nawet jeśli, to żadnemu nie będzie się chciało taki kawał drogi biec do suni. Oj, jak ja nie doceniłam psiej natury......  Wyżeł najpierw nieśmiało robił podchody, pojawiając się nieopodal gospodarstwa, a potem coraz odważniej zapuszczał się coraz bliżej. Teraz biedaczek wysiaduje pod oknem i serenady rzewne wyśpiewuje. A Zarcia wścieku jakiegoś dostaje, piszcząc i skamląc, a to na oknie, a to pod drzwiami. To właśnie dzisiaj postawiło mnie na równe nogi jeszcze przed szóstą rano! Zakochani, psia kostka!!! Troskam się tylko o kozy moje biedne, bo zwierza tak wielkiego nigdy nie widziały i meczą wniebogłosy. Mam też nadzieję, że w tym pożądaniu, zakochany wyżeł nie rzuci się na mnie, wszak stoję na drodze spełnienia jego miłości :) 











Rogata niespodzianka

- Mam dla Ciebie niespodziankę - radosnym głosem powiedział mój P. do słuchawki telefonu, kiedy w lipcu byłam w Łodzi.
- Jaka to niespodzianka? - zapytałam i zaraz pomyślałam, że jest Kochany, tak próbuje odwrócić moją uwagę od problemów, z którymi borykałam się tu na miejscu. Niestety nawet nie poczułam tej nutki adrenaliny, jaka zawsze przeszywa moje ciało na hasło "niespodzianka", nie miałam nastroju.
- Nie powiem Ci, bo wtedy już nie będzie niespodzianki - odpowiedział.
- Ale fajna ta niespodzianka? - ciągnęłam, żeby nie było mu przykro.
- Spodoba Ci się, tylko....... będziesz miała więcej pracy.......
No nie! Jeszcze więcej? Jakbym teraz się nudziła i leżała do góry brzuchem! - byłam zła.
- Teraz to już musisz mi powiedzieć! - powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Mamy więcej kóz - odrzekł cicho.
Zapanowała krótka, niezręczna cisza......
- O ile więcej? - zapytałam w końcu.
- O siedem.
O nie! Nie! Nie! I jeszcze raz nie! - krzyczałam w środku.
- Ile?! - miałam jeszcze nadzieję, że się przejęzyczył.
Niestety, nie pomylił się. To była okazja, jak tłumaczył - ktoś niedaleko Glebisk chciał się po prostu pozbyć wszystkich swoich kóz, więc nie było się nad czym zastanawiać.
- To jak wrócę, to powiem Ci, czy niespodzianka mi się podoba! - odrzekłam.

W taki właśnie sposób nasze stadko rozrosło się do szesnastu sztuk (nim wróciłam pod Macierzankowe Wzgórze, jeden nowy koziołek znalazł nabywcę). Powinnam się chyba ucieszyć z niespodzianki, ale jakoś nie do śmiechu mi było. Więcej kóz oznacza więcej pracy, której i tak nam już nie brakuje. 
Wróciłam.... Chciałam być bojowo nastawiona, chciałam pokazać mojemu P., jak jestem wściekła, ale moja zmaltretowana pobytem w Łodzi dusza nie miała na to siły. Pogodziłam się więc z faktem i dzień po dniu poznawałam ich "rogate" dusze. Początkowo wszystkie, poza jedną, ale o tym za chwilę, były niesamowicie nieufne i płochliwe. Jednak dzień po dniu nabierały do nas zaufania i odwagi, by podejść samemu.

Pozwólcie zatem, że w końcu przedstawię Wam nowych mieszkańców 
Domu pod Macierzankowym Wzgórzem:

Ela ( Elka, Eluśka) - najstarsza z całej szóstki. Imię otrzymała na cześć Królowej Elżbiety, jako seniorka rodu. Autorem imienia jest moja córka. Uważałam ją za oazę spokoju, dopóki nie zobaczyłam jak potrafi zacięcie walczyć z Sonią i Melą. Nie chciałabym stanąć Jej na drodze, ale wobec ludzi jest niesamowicie łagodna. To jej koziołek został oddany.



Gisell (czyt. Żizell) - cudna jest po prostu, spokojna, stonowana i opanowana. Długo nie mogliśmy wybrać dla niej imienia, aż razu pewnego zauważyłam, że bardzo jest podobna do gazeli, Ta smukła sylwetka, to umaszczenie na pyszczku, no wypisz wymaluj piękna gazela. A żeby było oryginalnie, dodałam nutkę francuską - Żizell, z akcentem na - ll ;) A co! Trzymają się razem z Elą, nie odstępują się na krok. Nawet podczas dojenia muszą być w pobliżu siebie. Matka Polka trójki (!!!) osesków poniżej.



Szatan Serduszko (Szatan Mały, Czarny Diabełek Rogaty) - no spójrzcie tylko na te iskierki w oczach i zuchwałą gębusię, no Diabełek Rogaty jak się patrzy :) Czarna sierściucha błyszczy na nim w słońcu, jakby wysmarowany był jakimś mazidłem. Jak tylko ktoś się do niego zbliża, merda wesoło ogonkiem i cieszy się, wystawiając buziola do głaskania. A skąd Szatan Serduszko? - Skoro Diabeł, to czemu nie Szatan? - stwierdziła moja córka. - A jeśli już Szatan, to może Szatan Serduszko? To bohater Jej ulubionego anime - Dragon Ball. Zostało......



Kropka ( Kropcia, Kropeczka) - imię zawdzięcza czarnej kropeczce pod noskiem. Ona była najbardziej płochliwa z całego rodzeństwa. Nadal musi mieć ich w zasięgu wzroku, ale już sama podchodzi, kiedy ktoś się do niej zbliża.  Potrzebuje po prostu więcej czasu na zakolegowanie się.



Hela (Helcia, Helusia Milusia, Helutek) - Helu, wybacz, ale nie mogłam się oprzeć :)
Najmłodsza i najmniejsza z całej trójki, ale skradła moje serce od pierwszego spojrzenia......., pierwszego dotyku......., pierwszego przytulańca........ :) To najmilsze stworzenie na Ziemi. Lgnie do człowieka i spragniona jest pieszczot, drapania pod bródką i przy różkach, głaskania po mordce i brzuszku. I wtula się we mnie jak dziecko. Słodka jest! No po prostu do schrupania :) Helusię nauczyłam pewnej sztuczki - staję przed nią, klepiąc się po klacie wołam - Hop! - i już mam na sobie jej chude kozie nóżki, a mordką już się przytula. Może kiedyś uda mi się to uwiecznić aparatem, to udowodnię Wam, jakiego zdolnego mam Helutka :)  



Franek (Franuś) - ojciec tej cudownej trójki powyżej. Franuś (imię nadane przez mojego synka) budzi swym wyglądem olbrzymi respekt. Wielkie rogi, posępne spojrzenie, długa, piękna sierść i prezentuje się tak majestatycznie. W rzeczywistości jest spokojnym, potulnym staruszkiem, tu i ówdzie łysiejącym. Chociaż, jak na staruszka, jest bardzo silny. Ponieważ nie może przebywać w jednym pomieszczeniu z innym koziołkiem, dopóki nie zrobimy dla niego osobnej zagrody, na tymczasowe lokum dostał osobny budynek. Niestety, nocy pewnej wydostał się z niego, wyważając drzwi. Stary, ale jary, jak mówi przysłowie. 


Wiecie, co powiedziałam mojemu P. pewnego wieczoru podczas dojenia?  
- Wiesz, cieszę się, że je mamy. To była świetna niespodzianka. Dziękuję Skarbie.......

Każde w innym czasie, ale wszystkie skradły moje serce :)




niedziela, 16 sierpnia 2015

Macierzankowe bociany

                Kochani, moja długa nieobecność na blogu spowodowała, że nagromadziło się trochę wydarzeń w naszym Domu, o których chciałabym Wam opowiedzieć. Zacznę od rodziny bocianów, ponieważ za chwilę opuszczą Dom pod Macierzankowym i dlatego również, że obiecałam Wam TUTAJ, że będę Was na bieżąco informować, co u nich słychać. Przepraszam, że z "na bieżąco" nic nie wyszło, ale postaram się dzisiaj streścić te dwa miesiące ich życia.
                Pod koniec maja, a dokładnie 30 w sobotę, zauważyłam, że bociany zachowują się inaczej niż zwykle. Do tej pory zawsze jeden siedział w gnieżdzie, chroniąc jajka, drugi natomiast żerował na pobliskich łąkach. Potem się zamieniali. Nie wiem czemu, ale byłam pewna, że jajka są dwa, więc dalej będę pisała w liczbie mnogiej. Owej soboty, natomiast, bocian, który powrócił do gniazda, zaczął coś pieczołowicie przekładać, coś z niego wyrzucać. Domyśliłam się, że właśnie karmi swych potomków, a wyrzuca ich odchody. Cyklicznie te czynności powtarzane, utwierdziły mnie w teorii, że nareszcie z jajek wykluły się tak długo wyczekiwane przeze mnie pisklaki. Ileż ja się nakombinowałam, żeby jak najprędzej je zobaczyć. Wejście na dach stodoły odpadało, bo bociany mogłyby się wystraszyć i porzucić młode. A może nawet zaatakować mnie. Rozważałam także wejście na któryś z dwóch prawie stuletnich dębów, rosnących w pobliżu stajni, ale to mogłoby się dla mnie skończyć tragicznie. Poprosiłam w końcu mojego P., aby odsłonił mi jedno z okienek na samiuteńkim poddaszu, które na zimę zostały zabite deskami, aby śnieg i deszcz nie dostawały się do wewnątrz. Co prawda nie wychodzą one bezpośrednio na gniazdo, ale po wychyleniu się przez nie mogłabym nareszcie podejrzeć macierzankowe bocianiątka. Ponieważ mój P. doskonale rozumie moją pasję fotografowania i potrzebę dzielenia się tym z Wami i jakoś na swój sposób czerpie radość ze spełniania moich najdziwniejszych pomysłów, oczywiście zdjął te dechy. Pełna radości i nadziei podeszłam do okienka, ciesząc się jak dziecko, że właśnie już za momencik uwiecznię w obiektywie swojego starego aparatu najmłodszych mieszkańców Domu. Wychyliłam się i........ Już chyba dawno nie byłam tak rozczarowana, jak w tej chwili. Okazało się bowiem, ze gałąż jednego z wcześniej wspomnianych dębów zasłania mi bocianie gniazdo. Uwierzcie mi, mój P. był już gotów wejść na drzewo by pozbyć się powodu mego rozczarowania. Stwierdziłam jednak, że jest to zbyt ryzykowne i już zniechęcona kierowałam się w stronę schodów, kiedy On wpadł na genialny pomysł. Zdjął jedną z dachówek pokrywających dach naszego Domu, bym mogła pstryknąć wymarzone zdjęcie. Bardzo mnie tym zaskoczył, bo sama nie odważyłabym się tego zrobić, bojąc się, że dachówki posypią się z dachu. Ba, ja nawet nie wpadłam na taki pomysł. Z iskierkami w oczach podeszłam do otworu w dachu i......... kolejne rozczarowanie....... Gniazdo i owszem miałam wystawione jak na dłoni, lecz okazało się ono na tyle głębokie, że nic nie było widać. Nawet czubeczka ptasiej główki. Dosłownie NIC!!! Tym razem już zdenerwowana zeszłam stamtąd. Dlaczego póżniej nie wróciłam na górę? Ależ byłam, i owszem, ale jedna z desek załamała się pode mną i omal nie spadłam piętro niżej, na strych. Od tamtej pory mam zakaz wchodzenia na poddasze dopóki mój P. tego nie naprawi. A że naprawdę jest zapracowany, więc nie zawracałam Mu tym głowy. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko "polować" na pisklaki z dołu, z podwórka. 
               Zanim udało mi się wreszcie uwiecznić młodego w obiektywie aparatu, zdarzyło się coś, co mnie bardzo zasmuciło. W pewien feralny poniedziałek przy drzwiach do stajni, na której znajduje się gniazdo, natknęłam się na ciało młodego bocianka...... :( Czerwiec był bardzo ciepły i słoneczny, a przy tym bardzo suchy. Bociany, wiedząc, że nie wykarmią dwóch młodych, słabszego wyrzuciły z gniazda. Byłam zła na nie. Jak można zrobić coś tak okrutnego!? Jednak zwierzęta nie mają odruchów ludzkich. Całe ich życie, to walka o przetrwanie. Przeżywa silniejszy. Taka jest natura i trzeba, niestety, pogodzić się z tym........ Pogodziłam się więc z tym, ale było mi bardzo ciężko, biorąc pod uwagę moją kondycję psychiczną w czerwcu.







                Potem wyjechałam do Łodzi na bardzo długie trzy tygodnie. Po moim powrocie młody bocian wyglądał już bardzo okazale i w całości zaadaptował gniazdo dla siebie. Rodzice spali stojąc na dachu stajni i tylko donosili pożywienie. Wtedy jeszcze nie wyglądał jak rodzice. Jego dziób był dużo krótszy i podobnie jak nogi, był szaro czarny.



Niebawem rozpoczęły się pierwsze próby do latania....... 




 A potem spacery po dachu stajni.......



 Aż w końcu zniecierpliwiony rodzic zmusił go do pierwszego lotu......




Nie udało mi się, niestety, uwiecznić tego na zdjęciu, ponieważ mój staruszek aparat nie nadążał 
za młodym bocianem, albo to ja po prostu byłam zbyt powolna, ale emocje były wielkie.


               Kochani, w chwili, kiedy kończę tego posta (a pisałam go od tygodnia) bocianów już nie ma w Domu pod Macierzankowym Wzgórzem. Opuściły nas w środę, 12 sierpnia....... Odleciały....... 
Może wiosną znowu powrócą......... Ja już nie mogę się doczekać, kolejnej macierzankowej rodziny........

piątek, 7 sierpnia 2015

BUSZUJĄCA W RZEPAKU

       

       Czerwiec pachniał rzepakiem. Żółte kwiaty niczym kobierzec miękko ścieliły się tuż przy ogrodzie. Zapach był cudny...... delikatnie słodki.......  Upajała się nim, kiedy tylko była w pobliżu. I ta muzyka..... trzepot pszczelich skrzydeł był dla niej ukojeniem. - Chcę tak na zawsze - pomyślała. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że czarne chmury zbierają się nad jej głową.
         Najpierw przyszedł spadek formy. Zniechęcenie połączone z rozdrażnieniem i zmęczeniem. Nie mogła się skupić. Nie mogła pisać. A przecież ludzie czekają........ Pojawiły się wyrzuty sumienia i jeszcze większe przygnębienie. Zawiodła ich....... Zawiodła siebie.......
I jeszcze ta wiadomość. Ktoś bliski jej sercu ma problemy i potrzebuje pomocy, potrzebuje jej. Powinna pojechać do Łodzi, ale jest też potrzebna tutaj. Jest tyle pracy, jednak nie potrafiła nawet zmusić się do czegokolwiek. Gryzła się z myślami. Już nic jej nie cieszyło. Świat wokoło stał się przezroczysty. W końcu postanowiła - jedzie. Na tydzień, dwa. Może będzie umiała pomóc, a przy okazji przygotuje rzeczy do przeprowadzki. Nie przypuszczała tylko, że okaże się to niezwykle trudne.
      Na miejscu pomaga jak tylko potrafi........ Rozmowy, łzy....... Jednak to na nic. Znowu łzy, rozczarowanie, złość, nadzieja. - To jakiś obłęd! Strach odbiera jej apetyt. W zamian daje bezsenność. Chce teraz buszować w rzepaku, wdychać słodki aromat kwiatów, słuchać odgłosów przyrody. Tymczasem zatraca się we własnych myślach, wspomnieniach, tęsknocie. Tęskni do czasów dzieciństwa, kiedy wszystko było takie proste i beztroskie. Tęskni za wszystkim co kocha, co zostawiła w Domu pod Macierzankowym. Najbardziej brakuje jej synka. On jeden nie rozumiał, dlaczego musi wyjechać.  Czesał jej włosy i płakał, kiedy malowała się przed wyjazdem. - Będę za tobą tęsknił, mamusiu. - Ja za tobą też, synku - uśmiechała się łagodnie, tłumiąc łzy gdzieś w środku. Teraz, leżąc samotnie w łóżku, już nie musi ich ukrywać. Płyną jedna za drugą....... - Muszę wytrzymać - powtarza sobie. - Tu też jestem potrzebna. Musi załatwić wszystkie sprawy, uporać się z problemami, uporać się ze sobą. Jest przecież silna. Zawsze była...... Da radę, tylko musi się pozbierać i odnaleźć tą siłę w sobie. - Jak pomóc? Co zrobić? Co będzie najlepsze? Gdzie szukać pomocy? - zadręcza się pytaniami. Noc nie przynosi ukojenia...... Przytłacza ją bieg myśli. Nie są pozytywne. Zawsze tliło się światełko nadziei. Tym razem go nie ma. Nie jest w stanie wykonywać nawet najprostszych czynności. Nie może skupić się na pakowaniu mieszkania. To takie trudne......
          I jeszcze ten brak internetu......... Powinna pisać. Dręczą ją wyrzuty sumienia, chociaż i tak wie, że nie mogłaby sklecić choćby paru zdań. To ją przygnębia jeszcze bardziej, ale teraz musi się skupić na ważniejszym.
Dzień biegnie za dniem....... Noce są bardzo długie....... Łzy, lęk, strach, bezsilność - to jej towarzysze. Z pomocą przychodzą przyjaciółki. Już nie jest z tym wszystkim sama. Wspólnie znajdują rozwiązanie! - Żeby tylko się udało - zaklina. Trzyma kciuki i ma nadzieję. Pojawia się maleńki światełko w tunelu. To wystarcza, żeby się podnieść, żeby powróciły siły........ Udaje się........
        Wyczerpana fizycznie i psychicznie, nareszcie wraca pod Macierzankowe Wzgórze. Wie, że tu odzyska spokój i równowagę. Tyle się zmieniło przez te trzy tygodnie........ Ogród zarósł, pojawiły się nowe zwierzęta....... Jest tyle do nadrobienia....... P. nie naciska, daje jej czas na powrót. Kocha Go bardzo........ Rzepak już przekwitł, ale razem z synkiem buszuje w chruśniaku malinowym. Cieszy się każdą chwilą......... Powoli wraca do formy......... Tu jest najszczęśliwsza.........


Dziękuję Wam za cierpliwość......