piątek, 12 czerwca 2015

Utrapienie z tymi kotami, Panie. Utrapienie...

               Bardzo kochamy nasze wszystkie zwierzaki i wiecie już, że uwielbiają spacerować z nami po okolicy. TU możecie przypomnieć sobie pierwszą wycieczkę kóz na Macierzankowe, a TU nasz spacer do lasu w towarzystwie Myńka i Pyńka. No właśnie wróćmy do kotów, bo to one są bohaterami dzisiejszego wpisu.


               Poniedziałek bez wątpienia upłynął mi pod znakiem KOTA, a nawet można powiedzieć KOTÓW. A mianowicie: Rano odprowadzałam synka na autobus szkolny, jeżdżący przez Glebiska. Aby dojść do wsi do pokonania mamy jakieś 800 metrów polną drogą. Bardzo malowniczą, wijącą się pośród pól i łąk. Muszę jeszcze dodać, że Zara bardzo ochoczo nam zawsze towarzyszyła, ale od kiedy o mało nie wpadła pod samochód, zostawiamy ją w Domu. Zara należy niestety do tego rodzaju psów, które bezmyślnie biegną za pędzącym samochodem, głośno ujadając. Tego dnia, ponieważ wyrobiliśmy się wcześniej, szliśmy sobie niespiesznie, podziwiając uroki przyrody. W połowie drogi zorientowaliśmy się, że mamy towarzystwo. To Myniuś dla odmiany postanowił się do nas przyłączyć. Pomyślałam, że jeśli teraz zawrócę, by odprowadzić go do Domu, to Wojtuś nie zdąży na autobus. Nie było wyjścia, kot poszedł z nami dalej. Chwilę czekaliśmy na przyjazd autobusu, a Myniek w tym czasie zaglądał w rozmaite kępy traw, rosnące przy drodze. W pewnym momencie niespodziewanie przebiegł na drugą stronę drogi. Na moje wołania lekko się wypiął, ale kiedy w oddali usłyszałam nadjeżdżający samochód, ruszyłam w jego kierunku. Nadal mam w pamięci jaką akcję miałam z Pyńkiem, który razu pewnego, podobnie jak Myniek powędrował za nami do wsi, gdzie czekaliśmy na autobus szkolny. O matko, co ja wtedy użyłam!!! Przed każdym przejeżdżającym samochodem, kot uciekał a to w krzaki, a to do wsi. Wyciągałam go więc z tych krzaków i biegałam za nim, żeby nie pognał w siną dal. Wzięty na ręce, wyrywał się i miauczał wniebogłosy, wbijając we mnie pazurki. Taki był wystraszony. A perspektywa szukania kota w każdym domostwie nie bardzo mi się uśmiechała. Widzicie te miny tubylców na widok paniusi z miasta szukającej po wsi rudego KOTECKA? Tu mają inne podejście do kotów. Kot ma w obejściu łapać myszy, a nie szwędać się po domu! Na wsiach kotów się nie karmi, kot sam się żywi, sam o siebie dba, chodzi własnymi ścieżkami. Uważam, że w tych warunkach, to jest zdrowe podejście, ale my nasze KOCULKI już przyzwyczailiśmy do czegoś innego. Myniuś i Pyniuś i owszem złapią jakąś myszkę, kiedy jest ich urodzaj, ale żeby ich szukać, by się najeść, to nie bardzo. A jak jeszcze pomyślałam, że mój koteczek mógłby dostać się w pazury, a może i zębiska jakiegoś kocura, wioskowego zawadiaki, to brrr, ciarki przeszły mi po ciele. Jest w Glebiskach taki jeden waleczny weteran Łatek. Ciągle poraniony, z bliznami i powygryzaną sierścią. Ten to ma parę i zacięcie! Nasze koty to sierotki, nie potrafią walczyć. Nie potrafią postawić się nawet Zarze, która wygryza im sierść na karkach. Zwłaszcza Myniuś. Właśnie, wróćmy do niego i poniedziałkowych wydarzeń. 

Tu i poniżej na zdjęciu Pyniek odpoczywający w drodze powrotnej


               Kiedy więc nadjeżdżał samochód, Myniek wystraszył się tego hałasu, przebiegł z powrotem na naszą stronę i czym prędzej czmychnął w pobliskie zboże. Uff - odetchnęłam, nie powtórzy się sytuacja, kiedy przyjedzie autobus, a ja "zgarnę" go w drodze powrotnej. Nie przewidziałam tylko, że tym razem kot aż tak bardzo się wystraszył, że moje nawoływania niewiele dały. Przyszło mi do głowy, że powłóczy się, jak to robią z Pyńkiem czasami i wieczorem wróci. Zajęłam się więc swoimi obowiązkami, jednak czasami spoglądałam w okna i wyglądałam rudzielca. Moja wyobrażnia podsuwała mi różne czarne scenariusze. Kiedy przyszedł wieczór i Myniuś się nie zjawiał ogarnął mnie naprawdę niepokój. Po schowaniu i wydojeniu kóz postanowiłam go poszukać, póki widno. Już kiedyś po ciemku mój P. ściągał, a raczej znosił Pyńka, który poszedł za nami na Macierzankowe w pewne majowe południe. 



Szedł wytrwale przebijając się przez trawy i chaszcze, jednak na Wzgórzu położył się i za Boga nie chciał iść dalej. Pozostawiliśmy go tam, myśląc, że odpocznie i ruszy w powrotną drogę.


Jednak kiedy już się ściemniało, a jego wciąż nie było, zaniepokojona wysłałam mojego P. z odsieczą, uzbrojonego w latarkę. Okazało się, że leżał tam, gdzie pozostał. Odetchnęłam z ulgą, że jest cały i zdrowy. Na Wzgórzu jest bowiem lisia nora i mogłoby być różnie. No, ale wracając do Myńka, szłam naszą drogą głośno nawołując, bacznie rozglądając się na wszystkie strony i uważnie nasłuchując, bo a nuż! mój kiciuś gdzieś z oddali miauknie, wzywając pomocy. Minęłam pole z rzepakiem po prawej stronie i nic. Przy polu ze zbożem, w które rano czmychnął, wytężyłam swoje zmysły. Kiedy zbliżałam się do rozstaju dróg, coś biało rudego mignęło mi w oddali. Przez chwilę stało nieruchomo, a po kilku zawołaniach ruszyło w moją stronę. To był Myniuś!!! Ja ucieszyłam się bardzo, ale kocisko chyba jeszcze bardziej, które ochoczo ruszyło przede mną do Domu. Ja byłam już zmęczona psychicznie na tyle, że jak najszybciej chciałam się położyć spać. Zamknę tylko kury na noc i pójdę spać - pomyślałam. Niestety, nie było mi dane. Koty tego dnia zmówiły się przeciwko mnie.....

                  Od kilku lat w gospodarstwie pojawia się dzika kotka. Co roku ma kilka miotów młodych. Nie przeganiamy jej i nie przeszkadzamy, bo chociaż ona poluje tu na myszy. Gdy wróciłam z Myńkiem, mój P. właśnie odkrył jej gniazdo, na stryszku nad kurnikiem, gdzie chciał przygotować miejsce na magazynowanie siana. Poprosił mnie, żebym zajrzała do pomieszczenia przy kurniku, pod owym stryszkiem, bo dochodziło stamtąd przerażliwe miauczenie. Nim otworzyłam furtkę do wybiegu dla kur i dostałam się do środka, już oczyma wyobrażni widziałam kociaka rozdziobywanego przez kury. Kiedy zobaczyłam, że nic mu nie jest, kamień spadł mi z serca. Wzięłam go w dłoń, a ten jak się zaczął wić, próbując się wydostać, miauczeć jeszcze głośniej a na koniec ugryzł mnie w palec. Tak, urąbał mnie!!! Wyobrażacie sobie!? Kiedy wypadał mi z rąk, usłyszałam jeszcze jedno miauczenie. - Aha, są dwa. Pobiegłam szybko po miskę. Włożę je delikatnie do niej i zaniosę na strych do kotki - pomyślałam. Wróciłam i rozpoczęłam akcję ratunkową. Okazało się, że kociaki są trzy. Teraz wyobrażcie sobie taką scenę: próbuję złapać kociaki, które rozpełzają po całym pomieszczeniu, wśród desek i skrzynek. Schwytane wyskakują mi z miski. Kury, które już zdążyły się zainteresować całym zamieszaniem, wkraczają do pomieszczenia, które nie ma drzwi, więc nie mogę się od nich odizolować. Wypędzam je. Łapię znowu kociaka, umieszczam go w misce. Wyganiam kury. Kociaka już w misce nie ma. Łapię dwa kolejne. Wyganiam kury. Jeden ucieka. Wyganiam kury. Chwytam kotki. Te wyskakują. Wyganiam kury........ I tak dalej..... I tak dalej...... Trwało to dłuższą chwilę, zanim kury straciły zainteresowanie, a kociaki uspokoiły się i mogłam je zanieść do mamy. Na stryszku, kotki już nie było, ale były za to jeszcze dwa kociaki. Wypuściłam uratowaną trójkę i wszystkie rozpełzły się po zakamarkach, wciskając się między belki i miauczeniem przywołując mamę. 



Spać mi się odechciało..... A mój syn westchnął i kiwając głową, podsumował: 

"Utrapienie z tymi kotami, Panie. Utrapienie...." 

Kotka oczywiście wróciła za jakiś czas i opiekuje się swoimi dziećmi. My na razie stryszek nad kurnikiem pozostawiamy do dyspozycji kociej rodziny. To jednak nie jedyna kocia rodzina w naszym gospodarstwie, ale to opowieść na inną okazję :)

Z kocim pozdrowieniem, Agnieszka - macierzanka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.