niedziela, 16 sierpnia 2015

Macierzankowe bociany

                Kochani, moja długa nieobecność na blogu spowodowała, że nagromadziło się trochę wydarzeń w naszym Domu, o których chciałabym Wam opowiedzieć. Zacznę od rodziny bocianów, ponieważ za chwilę opuszczą Dom pod Macierzankowym i dlatego również, że obiecałam Wam TUTAJ, że będę Was na bieżąco informować, co u nich słychać. Przepraszam, że z "na bieżąco" nic nie wyszło, ale postaram się dzisiaj streścić te dwa miesiące ich życia.
                Pod koniec maja, a dokładnie 30 w sobotę, zauważyłam, że bociany zachowują się inaczej niż zwykle. Do tej pory zawsze jeden siedział w gnieżdzie, chroniąc jajka, drugi natomiast żerował na pobliskich łąkach. Potem się zamieniali. Nie wiem czemu, ale byłam pewna, że jajka są dwa, więc dalej będę pisała w liczbie mnogiej. Owej soboty, natomiast, bocian, który powrócił do gniazda, zaczął coś pieczołowicie przekładać, coś z niego wyrzucać. Domyśliłam się, że właśnie karmi swych potomków, a wyrzuca ich odchody. Cyklicznie te czynności powtarzane, utwierdziły mnie w teorii, że nareszcie z jajek wykluły się tak długo wyczekiwane przeze mnie pisklaki. Ileż ja się nakombinowałam, żeby jak najprędzej je zobaczyć. Wejście na dach stodoły odpadało, bo bociany mogłyby się wystraszyć i porzucić młode. A może nawet zaatakować mnie. Rozważałam także wejście na któryś z dwóch prawie stuletnich dębów, rosnących w pobliżu stajni, ale to mogłoby się dla mnie skończyć tragicznie. Poprosiłam w końcu mojego P., aby odsłonił mi jedno z okienek na samiuteńkim poddaszu, które na zimę zostały zabite deskami, aby śnieg i deszcz nie dostawały się do wewnątrz. Co prawda nie wychodzą one bezpośrednio na gniazdo, ale po wychyleniu się przez nie mogłabym nareszcie podejrzeć macierzankowe bocianiątka. Ponieważ mój P. doskonale rozumie moją pasję fotografowania i potrzebę dzielenia się tym z Wami i jakoś na swój sposób czerpie radość ze spełniania moich najdziwniejszych pomysłów, oczywiście zdjął te dechy. Pełna radości i nadziei podeszłam do okienka, ciesząc się jak dziecko, że właśnie już za momencik uwiecznię w obiektywie swojego starego aparatu najmłodszych mieszkańców Domu. Wychyliłam się i........ Już chyba dawno nie byłam tak rozczarowana, jak w tej chwili. Okazało się bowiem, ze gałąż jednego z wcześniej wspomnianych dębów zasłania mi bocianie gniazdo. Uwierzcie mi, mój P. był już gotów wejść na drzewo by pozbyć się powodu mego rozczarowania. Stwierdziłam jednak, że jest to zbyt ryzykowne i już zniechęcona kierowałam się w stronę schodów, kiedy On wpadł na genialny pomysł. Zdjął jedną z dachówek pokrywających dach naszego Domu, bym mogła pstryknąć wymarzone zdjęcie. Bardzo mnie tym zaskoczył, bo sama nie odważyłabym się tego zrobić, bojąc się, że dachówki posypią się z dachu. Ba, ja nawet nie wpadłam na taki pomysł. Z iskierkami w oczach podeszłam do otworu w dachu i......... kolejne rozczarowanie....... Gniazdo i owszem miałam wystawione jak na dłoni, lecz okazało się ono na tyle głębokie, że nic nie było widać. Nawet czubeczka ptasiej główki. Dosłownie NIC!!! Tym razem już zdenerwowana zeszłam stamtąd. Dlaczego póżniej nie wróciłam na górę? Ależ byłam, i owszem, ale jedna z desek załamała się pode mną i omal nie spadłam piętro niżej, na strych. Od tamtej pory mam zakaz wchodzenia na poddasze dopóki mój P. tego nie naprawi. A że naprawdę jest zapracowany, więc nie zawracałam Mu tym głowy. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko "polować" na pisklaki z dołu, z podwórka. 
               Zanim udało mi się wreszcie uwiecznić młodego w obiektywie aparatu, zdarzyło się coś, co mnie bardzo zasmuciło. W pewien feralny poniedziałek przy drzwiach do stajni, na której znajduje się gniazdo, natknęłam się na ciało młodego bocianka...... :( Czerwiec był bardzo ciepły i słoneczny, a przy tym bardzo suchy. Bociany, wiedząc, że nie wykarmią dwóch młodych, słabszego wyrzuciły z gniazda. Byłam zła na nie. Jak można zrobić coś tak okrutnego!? Jednak zwierzęta nie mają odruchów ludzkich. Całe ich życie, to walka o przetrwanie. Przeżywa silniejszy. Taka jest natura i trzeba, niestety, pogodzić się z tym........ Pogodziłam się więc z tym, ale było mi bardzo ciężko, biorąc pod uwagę moją kondycję psychiczną w czerwcu.







                Potem wyjechałam do Łodzi na bardzo długie trzy tygodnie. Po moim powrocie młody bocian wyglądał już bardzo okazale i w całości zaadaptował gniazdo dla siebie. Rodzice spali stojąc na dachu stajni i tylko donosili pożywienie. Wtedy jeszcze nie wyglądał jak rodzice. Jego dziób był dużo krótszy i podobnie jak nogi, był szaro czarny.



Niebawem rozpoczęły się pierwsze próby do latania....... 




 A potem spacery po dachu stajni.......



 Aż w końcu zniecierpliwiony rodzic zmusił go do pierwszego lotu......




Nie udało mi się, niestety, uwiecznić tego na zdjęciu, ponieważ mój staruszek aparat nie nadążał 
za młodym bocianem, albo to ja po prostu byłam zbyt powolna, ale emocje były wielkie.


               Kochani, w chwili, kiedy kończę tego posta (a pisałam go od tygodnia) bocianów już nie ma w Domu pod Macierzankowym Wzgórzem. Opuściły nas w środę, 12 sierpnia....... Odleciały....... 
Może wiosną znowu powrócą......... Ja już nie mogę się doczekać, kolejnej macierzankowej rodziny........

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.