wtorek, 7 listopada 2017

LUŚKA LUŚKA, ACH LUŚKA....

          Dzisiejsza noc i poranek były dla mnie prawdziwym koszmarem. Przez Luśkę... Naszą kozę... A wszystko zaczęło się wczoraj od jej tajemniczego zniknięcia...

       Kiedy skończyły się jesienne orki okolicznych pól, nasze stado wypasamy swobodnie w pobliskich chaszczach, okolicznych nieużytkach i na resztkach naszego pastwiska i łące. Kozy chodzą sobie swobodnie i dojadają resztki roślinności, jakie jeszcze pozostały. Po porannym dojeniu, gdy pogoda na to pozwala, wyprowadzam je, a kiedy ściemnia się, zazwyczaj same wracają do Domu. Zdarza się, że czasami zamarudzą i trzeba po nie iść, brodząc w ciemnościach, ale zawsze grzecznie podążają za gospodarzem i lokują się w swoich boksach w koziarni.
Wczoraj wieczorem, kiedy ciemność już wszystko skryła, mój P. jak zwykle poszedł po kozy, bo te najwyraźniej chciały jeszcze pohasać. Po powrocie okazało się, że jednej brakuje. - Której? - pytam.   - Tej siostry, jednej z córek Peli, z czwartego boksu po lewej, co to była wcześniej w boksie z Gisell i jej córką (mój P. rozpoznaje jedynie trzy, może cztery kozy). Już samo to naprowadzenie mnie na właściwy trop, która koza zaginęła, bardzo mnie zirytowało. No bo jak można ich nie rozróżniać, kiedy każda wygląda inaczej? Każda jest przecież inna. Ja tego nie pojmuję. No, ale do brzegu. - Luśka zginęła?! - krzyknęłam, podrywając się na równe nogi. Pobiegłam do koziarni, by się upewnić. Tak, to była Luśka. To znaczy nie było właśnie jej... Stanęłam na skraju pola, w ciemnościach próbuję coś wypatrzeć, choćby jakąś jaśniejszą plamkę. W ciszy dudniącej w uszach nasłuchuję choćby najmniejszego szelestu. Nic. Idę dalej, wołam: - Luśka!!! Nic. Ciemno i głucho. Chodzę i wołam: - Luśka!!! Luśka!!! Echo niesie mój krzyk. Wpatruję się w ciemność, wsłuchuję w ciszę... Nic nie słychać, choćby cichego meczenia... Coraz bardziej jestem zdenerwowana. Krążę po tym cholernym polu, potykając się co i rusz o dołki, wypełnione błotem. Nawołuję, nasłuchuję... - Może trzeba pójść dalej? - myślę sobie. Biegnę do koziarni, gdzie mój P. doi kozy. - Jest już zbyt ciemno. Nawet z latarkami nie damy rady - mówi. Ma rację. Jest już późno, a nasz synek powinien już pójść spać. Poddaję się, ale wiem, że nie zasnę... Ostatni raz zerkam na zegarek o 1.25. Budzę się o 3.12. - Trzeba sprawdzić rów za ogrodem - to pierwsza myśl po otwarciu oczu. Zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że odpuściłam, że zasnęłam. Powinnam jej szukać do skutku. - Cholera!, a jak coś się jej stało i wczoraj można było pomóc, a dzisiaj już będzie za późno. Leży tam samotna i przerażona, jeśli w ogóle jeszcze żyje - nie mogę przestać się zadręczać. Wstaję, bo przewracanie z boku na bok doprowadza mnie do szału. Wyglądam przez okno. Ciemno jeszcze. Zakładam szlafrok i wychodzę przed Dom. Ziąb i wilgoć czuć w powietrzu. Stoję chwilę i nasłuchuję meczenia. Wokoło panuje cisza. Wracam do pokoju i uświadamiam sobie, że Luśka jest kotna. - Kuźwa!!! Drugi miesiąc ciąży... Wszystko się we mnie trzęsie. Siadam na kanapie i próbuję zebrać myśli, ale te kłębią się w mojej głowie. - Gdzie ona mogła zniknąć? Przecież do tej pory wszystkie pilnowały się wzajemnie. Zawsze chodziły stadnie. Co się stało?  Ciszę przeszywa tykanie ściennego zegara. Czas tak się wlecze...

       Kiedy w końcu o 6.10 budzik wyrywa mnie z myśli, budzę synka, robię Mu śniadanie i odprowadzam do autobusu szkolnego. Po powrocie ruszam na poszukiwania. Idę przez nasze pole, to na którym wczoraj w ciemnościach nawoływałam Luśkę. Dzisiaj zatopione jest w gęstej mgle. Po kilkunastu krokach spodnie mam już mokre od rosy zgromadzonej na wysokich trawach. Miejscami pole jest zryte przez dziki. Wpadam w dołki, potykam się o grudy ziemi. Kieruję się do strumyka, który przecina pole. Kozy chętnie się tam wypasają. Najpierw pod górkę, potem w dół. Grunt robi się bardzo grząski. Nie widać Luśki. Na moje wołanie nie ma odzewu. Jest tak cicho i spokojnie. Z mgły wyłaniają się czarne konary drzew. Mogłabym się zachwycić tym widokiem, gdyby nie smutek, który mam teraz w sobie... Obchodzę pole skrajem i kieruję się pod Macierzankowe Wzgórze. Skręcam w stronę lasku, który dzierżawimy. - Tam też ostatnio lubiły chodzić - mówię do siebie w myślach. 
- Luśka!!! - wołam co chwila. Odpowiada mi tylko trzask pękających gałęzi pod stopami. Przebijam się przez chaszcze, krzaki i pokrzywy wyższe ode mnie. Spodnie mam już całe mokre i zaczyna być mi zimno. Wpadam w błoto. Spodnie nie tylko mokre, ale i upaprane błotem. Błoto mam też w kaloszach. Do polara czepiają się owoce łopianu, gałęzie chaszczy smagają moją twarz... Po półtoragodzinnych poszukiwaniach wracam do Domu. Załamana... Z kluchą w gardle... - Sprawdzę jeszcze ten rów za ogrodem - pomyślałam. Przechodzę koło stawu, uważnie obserwując jego lustro. Oddycham z ulgą, kiedy go mijam. Za ogrodem znowu nawołuję Luśkę. Nagle... ciszę przerywa ciche meczenie... Nie wierzę. Zatrzymuję się i wołam jeszcze raz. Znowu meczenie. Jest!!! Żyje!!! Trzeba ją tylko namierzyć. Biegnę do ogrodu, bo stamtąd, wydaje mi się, że dobiega głos. Znowu meczy. Tym razem za mną. Cofam się. - Luśka, gdzie jesteś kozo?! Zaglądam do rowu, o którym pomyślałam zaraz po przebudzeniu. Jest!!! - Jesteś maleńka!!! - cieszę się jak dziecko. - Cholera, jak ja cię wyciągnę? - zastanawiam się głośno. Rów głęboki wypełniony wodą pod kolana. Koza waży jakieś 50 kilo. Nie mogę czekać na pomoc. Staję nad rowem w rozkroku i łapię ją za rogi. Podciągam do góry, ale zbyt nisko, by mogła się podeprzeć nogami. Jest zbyt ciężka, żeby ją podrzucić. Stopy obsuwają mi się na błocie do rowu. - Muszę stanąć obunóż po jednej stronie rowu i pociągnąć ją do siebie - kombinuję w myślach. Trudno to zrobić z kozimi rogami w dłoniach i doczepionym do nich kozim cielskiem, ale muszę spróbować. Najwyżej wpadnę z nią do rowu. I tak już jestem mokra i zabłocona. Posadzę ją do góry, a potem sama się wygramolę. Przekładam nogę i z całych sił ciągnę Luśkę w swoją stronę. - Uff, udało się!!! Przytulam się do wystraszonego pyska. Biegniemy w stronę koziarni. Stawiam przed nią miarkę owsa i zdajam strzyki, sprawdzając, czy bardzo są wyziębione. Stała przecież całą noc w wodzie. Cała się trzęsie. Jest wychłodzona, ale strzyki są ciepłe. Biegnę na strych po kozi sweterek. Po drodze napełniam wiadro ciepłą wodą. Luśka, niechętnie, ale przywdziewa wdzianko i wypija prawie całą wodę. Dostaje sianko i dzisiaj pozostaje w boksie.
Uratowana Luśka wygląda tak:  






A ja... ja jestem szczęśliwa, że wszystko dobrze się zakończyło...
Bo... nie wyobrażam sobie mojego stada bez Luśki...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.