środa, 8 listopada 2017

KOZY NA GIGANCIE

      Wczoraj był jeden z tych dni, kiedy zastanawiasz się, czy warto się tak męczyć? Dzień, w którym zadajesz sobie pytanie: Poco mi to? Dzień, po którym czujesz się wyczerpany psychicznie i fizycznie. Czujesz się przeczołgany i zmiażdżony, jakby przebiegło po tobie stado... kóz. Jeszcze chyba nigdy do tej pory nie byłam tak wściekła na NIE, ale i zarazem rozbawiona ich zachowaniem. O kim mówię? A no o moich pięknych pieszczochach, ukochanych, rozbrykanych, rozbójnikach - kozach.
Małpach zielonych!!!
Bździągwach rogatych!!!
:)
       Po wczorajszym poranku, jak wiecie z poprzedniego postu, pełnym wrażeń i emocji związanych z poszukiwaniem Luśki, miałam nadzieję na spokojny dzień. Potrzebowałam ciszy i relaksu, czegoś co mnie odstresuje. Wydoiłam kozy, wyprowadziłam je na łąkę, którą odkryłam wczoraj rano w chaszczach. - Tu będą miały wyżerkę na cały dzień - pomyślałam. Wyprowadziłam koziołki, nakarmiłam kaczki, gęsi, królika, koty i psa. Wróciłam do domu, chwyciłam za aparat i poszłam przed siebie. Robienie zdjęć mnie odstresowuje. Przenoszę się do innego świata... Towarzyszyła mi Zara i Dżeki, jej ulubiony kumpel ze wsi.
A tak wyglądał ten Mój Świat zatopiony we mgle




















          Nie wiem jak długo mnie nie było, ale wróciłam do Domu wyluzowana z nową kolekcją zdjęć. Zajęłam się, równie odstresowującym, co spacer, decoupagem. Tak, tak po kilku latach powróciłam do ozdabiania przedmiotów :) ale napiszę o tym innym razem. Niepostrzeżenie nadeszła pora na odbiór synka ze szkolnego autobusu. Ubrałam się wiec, złapałam aparat, mając nadzieję na jakieś fajne ujęcia. Psy powędrowały ze mną. Szliśmy tak we trójkę naszą drogą, ja rozglądałam się, obserwując znajome krajobrazy skąpane w jesiennym słońcu, Zara i Dżeki wesoło ganiały się po łąkach. Kiedy zbliżałam się do naszego rozdroża mój wzrok powędrował w stronę lasu, gdzie o każdej porze roku mój zachwyt wzbudzają brzozy - moje ukochane drzewa. Rozświetlone ciepłym światłem słońca ich białe pnie lśniły cudownie. Liście, jakie jeszcze pozostały w koronach, leciutko drżały, poruszane przez lekki podmuch wiatru. Mieniły się żółcią, złotem i bladym brązem. - Muszę je uwiecznić w obiektywie - pomyślałam i w tej samej chwili zamarłam... - K...a!!! - zaklęłam. Rzadko mi się to zdarza, ale to, co zobaczyłam w jednym ułamku sekundy tak podniosło mi ciśnienie, że samo wyrwało mi się z ust. Nie wierzyłam własnym oczom. Oto moje własne kozy, całe stado wędrowało sobie raźno po polu, hen daleko, wzdłuż brzozowej ściany, kierując się do lasu. Szybki rzut oka na godzinę w telefonie. - Nie zdążę, zanim autobus przyjedzie - gadałam do siebie. Zatem najpierw syn, potem kozy. Autobus, jak na złość, spóźniał się. Dreptałam nerwowo w miejscu, spoglądając raz po raz na zegarek, na drogę i w kierunku kóz. Niestety stąd nie było ich widać. I to denerwowało mnie jeszcze bardziej. Kiedy wreszcie autobus przyjechał, wysłałam dziecko do domu, a sama pognałam w stronę lasu. Psy za mną. - Ja wam pokażę! - odgrażałam się w myślach. - Wy kozy... jedne! Zdyszana dobiegłam do miejsca, w którym wydawało mi się, że widziałam je ostatni raz. Zatrzymałam się, rozejrzałam się dookoła - nie było po nich śladu. - Cholera! W którą stronę poszły? - Pela! Mela! - drę się. Coś się ruszyło nieopodal, po prawej. To cztery sarny wystraszone moim wrzaskiem ruszyły w stronę lasu. Zara, jak tylko je zobaczyła, pognała za nimi. Przecież pies myśliwski ;) Dżeki pognał za Zarą. - No pięknie! Jeszcze tego mi brakowało! Wołam je. Zniknęły na horyzontem. Wołam. Tylko echo odbija się od ściany brzóz. Nagle słyszę jakiś hałas. Najpierw daleko, potem coraz bliżej. Coś biegnie w moim kierunku. Nasłuchuję... Wypatruję... Są!!! Stado się znalazło!!! Pędziły w moim kierunku. Jak tylko mnie ujrzały, tak przyspieszyły, że przysięgam Wam, jeszcze swoich kóz nie widziałam w takim pędzie. Stłoczyły się wokół mnie i radośnie rozmeczały. Każda chciała się przywitać. Rozczuliły mnie tym, ale musiałam być twarda. - Wy dziady rogate! Wy małpy zielone! Gdzie łazicie?! Zamilkły i stanęły skonsternowane. Łypiąc tylko tymi swoimi pięknymi oczyskami. - Do domu! Ale już! Ruszyły. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej, aż w końcu zaczęły biec, jak tylko zobaczyły Dom. I... zostawiły mnie daleko z tyłu. 























I tyle je widziałam... 

          Kiedy dotarłam do Domu stały przed koziarniami na podwórku, czekając, nie wiem na co. - Do domów, dziewuchy! - powiedziałam tonem nie znoszącym sprzeciwu, chociaż miałam ogromną ochotę wyściskać każdy rogaty łeb. Ruszyły posłusznie do swoich boksów... 
I po co było mnie tak denerwować? 
Emocji z wczoraj wystarczy mi na długo.

Zrobiłam wczoraj około 6 kilometrów... 
Ech, życie...
Ech, kozy... ;)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.